Most Galata na Złotym Rogu ma 468 metrów długości i jest mikrokosmosem. Można na nim poznać prawdziwy Stambuł.
Moje najwcześniejsze wyobrażenia o Stambule ukształtowała pocztówka. Przedstawiała most Galata gdzieś w połowie lat 60. XX w. Pocztówki zbierałem już w szkole podstawowej. Były niczym zastępcze podróże do odległych krajów, o których wtedy mogłem tylko marzyć. Ale były też wycieczkami w przeszłość.
Most Galata wywarł na mnie wrażenie, gdyż wcale nie przypominał mostu, tylko ruchliwą ulicę. Widniał na niej tłum ludzi po obydwu stronach. Cumujące przy nim statki, jadące środkiem samochody, autobusy i trolejbusy. Te ostatnie, kremowo-czerwone, wyglądały na zdjęciu dokładnie tak jak warszawskie trajlusie, które przejeżdżały Al. Niepodległości niedaleko naszego domu.
Dekadę później, w antykwariacie przy Świętokrzyskiej kupiłem kolejną pocztówkę z podpisem po francusku: „Le Pont de Galata”. Znacznie starszą. Na moście nie ma samochodów, autobusów i trolejbusów, za to przejeżdżają nim tramwaje. Zdjęcie wykonane zostało w latach międzywojennych z wieży Galata wzniesionej w XIV wieku przez Genueńczyków. Z tego samego miejsca fotografuję Most Galata we wrześniu 2017 r. Już inny, gdyż odbudowany w latach 90. XX w.
Most Galata przecina zatokę Złoty Róg łącząc dawną, genueńską Galatę z półwyspem, na którym znajdował się niegdyś Konstantynopol. Galata była w średniowieczu miastem-państwem, założonym i zamieszkanym przez kolonistów z Genui. Niewielkim w porównaniu z ogromnym Konstantynopolem, za to dobrze ufortyfikowanym. W razie zagrożenia wody Złotego Rogu odcinane były od Bosforu żelaznym łańcuchem przyczepionym do murów Konstantynopola i Galaty. Rozciągano go w pobliżu obecnego mostu. Do zatoki nie mógł wpłynąć żaden statek.
W roku 1503, pół wieku po zdobyciu Konstantynopola przez Turków, gdy sułtanem był syn Mehmeda Zdobywcy – Bajazyd II – Leonardo da Vinci wysłał do niego list, oferując się w charakterze inżyniera mogącego zbudować most przez Złoty Róg w Konstantynopolu. Bajazyd z usług wielkiego Włocha nie skorzystał. Przez kolejne stulecia brzegi zatoki, tak jak i Bosforu łączyła ogromna flotylla łodzi. Zawsze fascynowały mnie ich opisy. Dziś brzegi Bosforu (spięte dodatkowo trzema mostami i tunelem metra) pokonują szybkie promy kursujące niczym tramwaje wodne. Egalitarne i tanie (opłata za podróż to impuls pobrany z elektronicznej karty miejskiej w cenie biletu autobusowego czy tramwajowego).
W pierwszej połowie XIX w. w Stambule zarejestrowanych było dziewiętnaście tysięcy przewoźników. Przeważali wśród nich Grecy i Ormianie. Liczba wioseł w łodziach typu kayik zależała od rangi właścicieli. Najwięcej miały łodzie sułtana. Napędzało je aż 24 wioślarzy ubranych w haftowane stroje. Admirałom marynarki wojennej przysługiwało już tylko 18 wioseł, dziesięć wielkiemu wezyrowi, najwyższemu rangą z muzułmańskich duchownych oraz posłom obcych krajów. Łodziami o ośmiu wiosłach mogli pokonywać Bosfor i Złoty Róg namiestnicy prowincji. Z kolei zasłużeni obywatele i oficerowie niższych rang mogli pływać w łodziach o sześciu wiosłach. Tak było aż do połowy XIX stulecia, kiedy to łodzie na Bosforze zaczęły wypierać statki parowe, zaś przez Złoty Róg przerzucono dwa drewniane mostyMost Galata zbudowano w 1845 r. z inicjatywy matki sułtana Bezm-i Alem. Stąd nazywany też bywał Mostem Sułtanki Matki. Mosty te nie były trwałe. Deski gniły i trzeba było je budować niemal na nowo. Tak powstawały kolejne przeprawy w 1863 i 1877 r. Mosty były wąskie i ciasne. Z desek wystawały gwoździe, które kaleczyły nieostrożnych. W końcu w roku 1912 niemiecka forma MAN wzniosła nowy most o długości 468 m.
Holenderski historyk Geert Ludzer Mak napisał o moście Galata książkę (przetłumaczoną na polski i opublikowaną w 2011 r. przez wydawnictwo „Czarne”). Most jest w niej mikrokosmosem. Obrazem całego Stambułu i jego współczesnych mieszkańców. Na mostach drewnianych panował chwilami niewiarygodny ścisk. Zresztą na starych fotografiach widać na nim ludzi idących szeroką ławą, a między nimi jakieś zagubione pośród tłumu dorożki.
Gdy w 1878 r. Konstantynopol odwiedził Edmondo de Amicis, pisał, że bardzo musiał uważać. by ktoś na niego nie wpadł i nie wywrócił go. „Raz roznosiciel wody z olbrzymim, skórzanym workiem na plecach, potem rosyjska dama na koniu, albo mijająca mnie szybkim krokiem kompania żołnierzy cesarskich ubranych jak żuawi, potem znowu grupa ormiańskich tragarzy, idących dwójkami i niosących na ramionach długaśne kije, na których wypełnione są ogromne tobołki wypełnione towarem” – pisał. Są to opisy przeszłości. Równie odległe i egzotyczne dla współczesnych mieszkańców Stambułu, jak dla mieszkańców Warszawy przedwojenne opisy targowiska na Placu Żelaznej Bramy. Nie ma już sułtańskiego Stambułu, pełnego Greków, Ormian i Żydów. Jest współczesny, turecki.
Dziś most też jest inny. Uszkodzony pożarem w 1992 r., został ponownie odbudowany i znacznie zmieniony. Prace ponownie prowadziła niemiecka firma. Tym razem Thyssen. Konstrukcja wspiera się na 114 filarach ze stali o średnicy 2 m i wysokości 18 m. W części środkowej most jest zwodzony. Ma cztery otwierające się skrzydła. Środkiem jezdni, po wydzielonym torowisku jedzie dziś nowoczesny tramwaj. Z boków są jezdnie dla samochodów, na brzegach zaś szerokie chodniki.
Poniżej, pod mostem ciągną się szeregi herbaciarni i restauracji. Są też tunele z handlem, gdzie ponoć na turystów czyhają szajki złodziejskie (sfingowana bójka, sztuczny tłok) – ale nie padłem ich ofiarą, więc nie mogę tego poświadczyć. Spacer wzdłuż restauracji jest przyjemny, jednak ciekawiej jest na górze, gdy wzdłuż barierek aż roi się od wędkarzy. Wieczorem spotykam ich po jednej stronie mostu. Nad ranem kolejnego dnia po drugiej.
– Pod mostem przepływa ławica sardynek. To nie zawsze się zdarza – mówi mi jeden z wędkarzy i narzeka, że kiedyś było lepiej, a teraz lepsze ryby wyławiane są już w Bosforze przez kutry rybackie. Złowione przez jego sąsiada sardynki wpadają do dużego, plastikowego baniaka na wodę z napisem „Hayat”, co od razu skojarzyło mi się z siecią hoteli Hyatt. Nie byłem jednak pewien, czy to połów, czy raczej przynęta.
Wieczorem wędkarzy jest więcej niż przed południem. Całe setki. Fascynuje mnie to. Fotografuję ich. Niemal sami mężczyźni. Ale zdarzają się też kobiety z wędką w ręku. Religijne muzułmanki w chustach? A może tylko zakładają coś na głowę, by nie drażnić tłumu młodych mężczyzn, którzy przybyli tu z anatolijskich wiosek. Jak pisze Geert Mak, niektóre z tych wiosek całkiem znikły na skutek emigracji do miast.
„Most stał się popularnym miejscem wędkowania dopiero w latach 80. ubiegłego wieku, kiedy miasto dotknięte zostało przez wysokie bezrobocie. – Siedzieliśmy z przyjaciółmi w herbaciani i graliśmy w karty na pieniądze – opowiada jeden z najstarszych stażem wędkarzy – ale z czasem nikt nie miał już pieniędzy i wtedy zaczęliśmy łowić ryby. Prawie nic nie kosztowało. A można było coś zarobić. A jak mi się zdrowie poprawiło. Ile spokoju znalazłem” – spisywał relacje Geert Mak w książce „Most”.
Ale most to nie tyko wędkarze. To tradycyjnie też uliczni sprzedawcy, naciągacze, oszuści namawiający do udziału w grach, w które nie sposób wygrać. To wreszcie pucybuci.
– Omijaj pucybutów – przestrzegała mnie siostra przed wyjazdem do Stambułu. Przypadkiem stało się inaczej. Przed południem, gdy na moście nie było tłumów, przebiegał obok mnie młody mężczyzna. Nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby nie to, że wypadała mu szczotka do pastowania. Podniosłem ją, zawołałem go i oddałem mu ją. Dziękował. Nazwał mnie przyjacielem, spytał skąd jestem. Gdy usłyszał, że z Polski, powiedział, że kocha Polskę i zaproponował, że jako przyjacielowi wypastuje mi buty za darmo. Protestowałem, ale już otworzył pastę i nałożył ją na szczotkę. Moje mokasyny były pokryte kurzem z ogrodów pałacu sułtańskiego Dolambahçe i prezentowały się dość smutno. Pastując je, opowiadał: że ma 22 lata i trójkę dzieci. I że to standard w Turcji. Że musi zarobić na żonę i dzieci. Że przyjechał z Ankary i jest mu bardzo źle, gdyż zarabia mało. Już wiedziałem, że złapał naiwnego klienta. Gdy skończył, zażądał 80 lir tureckich, czyli z grubsza równowartość ponad 80 złotych. Obiad w pobliskich restauracjach można zjeść za 30 lir. Powiedziałem, że to za drogo. On nie ustępował. – Daj mi sto, to ci wydam – mówił. Dałbym mu piętnaście, ale zrobił się tak agresywny, że dałem mu do ręki dziesięć. Tyle się należy, powiedziałem i poszedłem, odwracając się za siebie, sądząc, że pobiegnie za mną z kolegami. Nie pobiegł. Po prostu znikł.