Portret Heleny z Massalskich Potockiej pędzla słynnej malarki Élisabeth Vigée Le Brun to mimowolny świadek Powstania Warszawskiego.
Ilekroć zaglądam do kościoła poaugustiańskiego św. Marcina przy Piwnej, nie mogę napatrzyć się na krucyfiks spalony w Powstaniu Warszawskim i uzupełniony po wojnie w sposób symboliczny, współczesnym językiem. Krucyfiks był drewniany, jak miliony innych krucyfiksów. Przetrwały nogi Chrystusa, perizonium, czyli opaska wokół bioder i brzuch. Ogień sprawił, że ta resztka jest czarna. Wyżej, cienką linią z drutu zarysowana jest reszta. Głowa Ukrzyżowanego w koronie cierniowej, tors, rozpięte dłonie. Prosty kształt. Lapidarna kreska. Nic więcej. A ile treści! W tym krucyfiksie kryje się opowieść o zniszczeniu i odbudowie. O śmierci rzeczywistej, doświadczonej przez setki tysięcy warszawiaków i to nie tylko chrześcijan, ale wszystkich. Polaków i Żydów. Dziś to już nie jest jeden z milionów krucyfiksów. Ale jedyny! Wyjątkowy!
Takie żywe wciąż ślady wojny wywierają ogromne wrażenie. Choćby potrzaskany grobowiec Katarzyny z Kosińskich Ossolińskiej w kościele Dominikanów pod wezwaniem św. Jacka przy Freta. Wielki, renesansowy, choć pochodzący już z pierwszych lat XVII stulecia. Z jednej strony, gdy na niego patrzę zawsze myślę, że można pokusić się o jego rekonstrukcję w pierwotnym kształcie. Ale wtedy będzie tylko zapóźnionym stylistycznie, renesansowym grobowcem. Nie najgorszym artystycznie, ale przecież nie dorównującym grobowcom w kościołach Rzymu. A tak jest wyjątkowy. W dodatku przypomina o tragedii, jaka wydarzyła się w tym kościele 27 sierpnia 1944 r., gdy Niemcy zrzucili na świątynię bomby. Zginęły w nim wówczas setki ludzi, bo w świątyni mieścił się szpital.
– Kiedy eksplodowały bomby, miałem wrażenie, że cały kościół się podniósł do góry. To były bomby z opóźnionym zapalnikiem. Jedna z nich przebiła dach, sufit, uderzyła w posadzkę na skrzyżowaniu krzyża (tam, gdzie wcześniej leżałem) i dopiero wtedy wybuchła. W posadzce zrobiła się dziura do katakumb – opowiadał mi powstaniec Zbigniew Galpertyn „Antek” i dodawał coś, czego nie widział, bo leżał ranny obok w klasztorze: Ludzie mówili, że szczątki ludzkie były wbite siłą wybuchu w ściany, w okna, w kraty. W tym momencie uświadomiłem sobie, że cudem zostałem uratowany.
Te ślady wojenne znam od dawna i od dawna znajdują się one na trasie moich spacerów po Starym i Nowym Mieście. Ale na ślady mniej oczywiste natrafiamy w Warszawie na każdym kroku. Kolejny można zobaczyć na otwartej w kwietniu 2016 r. wystawie portretów Élisabeth Vigée Le Brun w nieborowskim pałacu.
Élisabeth Vigée Le Brun była jedną z dwóch najwybitniejszych portrecistek schyłku XVIII i początku XIX stulecia w Europie (ta druga to pracująca w Paryżu Szwajcarka Angelika Kauffmann). Obie malowały też wielu polskich arystokratów.
Jak opowiada Iwona Danielewicz, kuratorka wystawy w Nieborowie, wiemy, że Élisabeth Vigée Le Brun namalowała około 30 dzieł malarskich i ponad 20 pasteli na zlecenie przedstawicieli polskiej arystokracji. Z tego na skutek wojen, represji popowstaniowych, późniejszych zmian granic i wszelkiego rodzaju kataklizmów XIX i XX stulecia do naszych dni dotrwało w Polsce osiem jej prac. To jak na nasz kraj i tak bardzo wiele. I tak przy okazji prac konserwatorskich poprzedzających obecną wystawę konserwatorka z Muzeum Narodowego – Magda Wesołowska natrafiła na sygnaturę artystki na portrecie niezidentyfikowanej kobiety z zawojem na głowie.
Dla mnie najbardziej frapujący jest portret Heleny z Massalskich Potockiej powstały na desce w roku 1808. Sama Potocka to postać ciekawa. Jej pierwszym mężem był słynny francuski libertyn, książę Karol Józef Emanuel de Ligne poległy w jakiejś bitwie. Zanim do tego doszło, małżeństwo się rozpadło, a Helena związała się z Wincentym Potockim i poślubiła go cztery lata później, rozbijając przy okazji jego małżeństwo z Anną Mycielską.
Mniejsza o życie małżeńskie Potockich. Wróćmy do portretu. Potocka przyjaźniła się z tą niezwykłą kobietą, jaką była Élisabeth Vigée Le Brun. Portret powstał w 1808 r. w Paryżu.
Gdy zwiedzałem wystawę z grupą dziennikarzy, koleżanka zwróciła uwagę, że Helena Potocka sprawia wrażenie kobiety nieomal współczesnej. Ale tak właśnie wyglądały ówczesne arystokratki. Swobodne, nie krępowane już barokowymi strojami i jeszcze nie zmienione w ściśnięte gorsetem motyle – co miało miejsce już w latach 20. XIX stulecia.
Jest młoda i urodziwa. Jak pisze Iwona Danielewicz w katalogu do wystawy w Nieborowie (przygotowanej przez Muzeum Narodowe w Warszawie i Muzeum Warszawy), to na pewno portret idealizowany. Modelka jest młodsza niż w rzeczywistości. Élisabeth Vigée Le Brun była prawdziwą przyjaciółką Heleny Potockiej.
W kontekście niniejszych rozważań ważniejsze są późniejsze dzieje portretu. Trafił on do Polski i dzielił losy naszego kraju. W roku 1925 od spadkobierców Wincentego Potockiego kupiło go Muzeum Narodowe. Jak czytamy w katalogu, już w czasie I wojny światowej obraz ucierpiał. Jego lewa część była obluzowana, aż w końcu odpadła. Zaginęła w czasie Postania Warszawskiego.
Niemcy zajęli Muzeum już w pierwszych dniach sierpnia. Mieli tu swoje stanowiska bojowe. Poszczególni żołnierze niszczyli niektóre kolekcje. Oficerowie, czasem przybywający tu z różnych miejsc, na własny rachunek kradli obrazy. O tych dniach wspominał w pamiętnikach ówczesny dyrektor Muzeum Stanisław Lorentz.
To wtedy zniknęła deska z prawą częścią obrazu. Helena Potocka, ponętna przyjaciółka Élisabeth Vigée Le Brun już na zawsze straciła prawe ramię wraz z ręką. Jakiś prymitywny rabuś „skadrował” ją i nieumyślnie sprawił, że w tym „skadrowaniu” kobieta na portrecie stała się jeszcze bardziej ciekawa i ponętna. Na co przydała się komuś prawa ręka arystokratki? Rabusiem na pewno nie był kolekcjoner. Zapewne jakiś żołnierz potrzebował deski. Może chciał na niej usiąść? Może potrzebował jej jako podstawki pod coś tam, a może zwyczajnie na opał?
Tego nigdy się chyba już nie dowiemy. Kaleki obraz przeleżał lata w magazynie muzealnym, aż został zakonserwowany. Prawa deska została uzupełniona, ale już bez prób rekonstruowania postaci. To tylko tło w kolorze tła obrazu. I w tym kształcie jest wymownym śladem wojny – choć nie do odczytania bez specjalnego komentarza.
Jerzy S. Majewski