Nazywają ją „Stajnią jednorożców”, choć z racji różów, fioletów i błękitów filtrowanych przez kolorowy dach może bardziej uzasadnione byłoby określenie jej halą kucyków Pony. Mowa o wiacie nowego Centrum Przesiadkowego w Łodzi.
Zaprojektowana została z rozmachem. Jest największą w Polsce wiatą kryjącą kilka torów i cztery perony tramwajowe. Szeroka na 33, ma aż sto metrów długości. Jest też spektakularnym obiektem prestiżowej inwestycji, jaką była modernizacja łódzkiej trasy W-Z.
Pod względem funkcjonalnym to rozwiązanie sensowne. Tu zatrzymują się wszystkie tramwaje przejeżdżające krótkim odcinkiem Alei Mickiewicza pomiędzy Piotrkowską a Kościuszki. Dzięki dachowi i bocznym ścianom wykonanymi z membrany pasażerowie znajdują ochronę przed deszczem, śniegiem i wiatrem.
Nieco słabiej wiata chroni przed słońcem, choć kolorowa folia naklejona na membranę zatrzymuje jego promienie. W każdym razie gdy oczekiwałem na peronie – na niebie nie było najmniejszej chmurki, a temperatura w cieniu mocno przekraczała 30 stopni Celsjusza. Wiata pozwoliła mi odpocząć na chwilę przed prażącym słońcem, aż do chwili, gdy podjechał klimatyzowany tramwaj Pesy.
Emocje budzi architektura wiaty. Publicysta Filip Springer w felietonie na łamach „Gazety Wyborczej” nazywa ją architektoniczną definicją przerostu formy nad treścią. Uznał ją za przykład kiczu. Niepotrzebnej ostentacji.
„Że się ten obiekt będzie wielu ludziom podobał, nie ma wątpliwości. Schlebia bowiem tym gustom, które kształtują powszechne wyobrażenie o dobrej architekturze w Polsce. Jest duży, nowy, drogi, na razie czysty (ale jak długo transparentny dach będzie transparentny?). Jest kolorowy i bardzo spektakularny. Zaznacza się w przestrzeni. Kłopot w tym, że nie bardzo wiadomo po co” – pisze Springer.
Nie zgadzam się z jego opinią. Wiata jest czymś więcej niż tylko zadaszeniem przystanku. To wyrazisty symbol miasta. Każde miasto potrzebuje takich symboli. Elementów identyfikacji. A że jest to symbol nieco kiczowaty? Że nie jest to choćby pełna elegancji, żelbetowa łupina – taka, jakie przed laty stawiano nad przystankami linii średnicowej w Warszawie. No cóż! Przecież taka właśnie była Łódź czasów swojej świetności. Z jednej strony nowoczesne, utylitarne fabryki. Z drugiej strony pławiące się w złym guście pałace plutokracji.
Dziś wielkoburżuazyjne rezydencje rodziny Poznańskich czy Scheiblera zachwycają nas. Są cennymi pamiątkami epoki. Ale w czasach, gdy powstawały trudno je było porównywać z bardziej wyrafinowanymi artystycznie siedzibami arystokracji rodowej. Łódzcy lodzermensze mieli pieniądze, ale na sztuce się nie znali. Wyśmiewał ich gusta Władysław Reymont w „Ziemi obiecanej”.
W moim przekonaniu wiata w kolorach kucyków Pony, jednocześnie swoją pseudogotyckością ewokująca średniowieczną legendę o jednorożcu, dobrze wpisuje się w klimat dawnej Łodzi. Stoi zresztą obok głównej ulicy miasta – która przez dziesięciolecia była istną galerią ekstrawagancji artystycznych miasta. Tej samej ulicy Piotrkowskiej, która na przecięciu z Piłsudskiego i Mickiewicza w latach 70. została bezceremonialnie przecięta nową arterią komunikacyjną. Rany wówczas powstałe do dziś się nie zabliźniły. Wiata wypełnia tu przestrzeń, tak jak, mam nadzieję, wypełni ją budowany tuż obok hotel Hampton By Hilton (Piotrkowska 155).
Projektantem wiaty jest architekt Jan Gałecki. Jej metalowa konstrukcja nasuwa skojarzenie z gotycką pięcionawową halą o szerokiej nawie środkowej i węższych nawach bocznych. Kolorowy nadruk nałożony na membranę może kojarzyć się ze wzorami na skrzydłach motyli, ale jak tłumaczyli inwestorzy, miał w jakiś sposób nawiązywać do secesyjnego dziedzictwa miasta.
W Łodzi, tak jak i w Warszawie, secesja w budynkach zwykle łączyła się z innymi stylami architektonicznymi i to eklektyczne, stylowe pomieszanie w architekturze wiaty wydaje się być jak najbardziej na miejscu.
Niektórym kształt wiaty przypominał mocno gigantyczne zadaszenie nad peronami dworca Oriente w Lizbonie projektu Santiago Calatravy. Nie ulega wątpliwości, że Jan Gałecki projektując wiatę pozostawał pod wrażeniem dzieła Calatravy. Idea jest podobna. Tyle tylko, że porównywanie obu obiektów ma się do siebie, jak porównywanie pchły do słonia.
Czy zatem wiata Centrum Przesiadkowego w Łodzi jest przykładem przerostu formy na treścią? Może jest – ale nie do końca. W tym samym stopniu jest nim gigantyczna wiata Calatravy nad peronami dworca Oriente. Najważniejsze, że łódzka wiata znakomicie spełnia swoją rolę, choć żałuję, że razem z tramwajami nie zatrzymują się tu autobusy (tak jak na przykład w centrum przesiadkowym na Placu Grunwaldzkim we Wrocławiu).
Jeżeli szukać „przystankowego” przerostu formy nad treścią, należy chyba udać się do centrum Katowic. Tam wokół rewolucyjnie zmodernizowanego Rynku natrafimy na dość dziwaczne rozwiązania. To niby wiaty – niby bramy umieszczone nad przystankami tramwajowymi. Nie pełnią one żadnej praktycznej funkcji poza przestrzennym domykaniem Rynku.
I może o to chodzi – bo pozbawione zadaszenia sprawiają wrażenie sztuki dla sztuki. Tak jak sztuką dla sztuki była stoa owijająca się wokół stadionu olimpijskiego w Atenach. Ta ogromna budowla zaprojektowana przez tego samego Santiago Calatravę, który wznosił dworzec Oriente, nawiązuje formą do klasycznych greckich stoa. Były to wolno stojące podcienia – czy może chodniki o dachach wspartych na kolumnach, otaczające rynki antycznych miast i mające chronić przed słońcem i deszczem. Tyle tylko, że ażurowa stoa Calatravy przed niczym nie chroni. Jest tylko monstrualnym znakiem w przestrzeni. A mimo to stała się jednym z symboli upadłego już dziś stadionu olimpijskiego w Atenach.