Niełatwo mieszkało się hanzeatyckim kupcom w norweskim Bergen. Jeszcze trudniej czeladnikom. Domy, niemal tak duże jak szczytowe kamienice w Elblągu czy Toruniu, były zbudowane z drewna. Każda iskra mogła się zakończyć pożarem.
W tych domach-magazynach nie wolno było używać otwartego ognia. W pomieszczeniach w traktach środkowych często zamiast okien znajdował się jedynie wąski świetlik wpuszczający wątły snop światła. Panował w nich wieczny mrok, bez możności użycia świecy czy lampy, i doprawdy trzeba było mieć koci wzrok, by cokolwiek wypatrzeć. W budynkach nie było palenisk, ani kominów. Nie było pieców. Gdy na zewnątrz ściskały mrozy, w nieogrzanych budynkach zimno przenikało do szpiku kości. Ciasno stłoczone, rozdzielone wewnętrznymi pasażami domy kupców służyły im jako kantor, archiwum, sypialnie, warsztat pracy, ale głównie jako magazyny na suszoną rybę (sztokfisz) importowane zboże i piwo. Kupcy mieszkali tu sami, z czeladnikami. Żyli jak mnisi w celibacie, bez żon i kobiet. Oddani bez reszty pracy. Pewnie nawet nie czuli unoszącego się ponad wszystkim zapachu świeżych i suszonych ryb. One były przecież źródłem bogactwa niemieckich kupców w norweskim Bergen.
Nie do pozazdroszczenia był los praktykantów przybywających tu z krajów niemieckich. Mieli po 14, 15 lat. Jak pisał Edward von der Porten na łamach „National Geographic” z maja 2004 r., nastolatkowie wprowadzani byli do społeczności niemieckiej Bergen przez szereg gier.: „Należało do nich wieszanie nowo przybyłych za pas w skwarze i dymie wielkiego ogniska posypanego końskim włosiem, skrawkami skóry i innymi śmieciami wydającymi ostrą woń, a następnie zmuszanie ich do odpowiadania na głupawe, szydercze pytania. Rozebranych do naga młodzieńców wielokrotnie pławiono w lodowatej wodzie portu i smagano rózgami – co nawet jak na tamte czasy było traktowaniem srogim. Potem mogli wysłać do domu skrwawiona koszulę jako dowód sukcesu i w końcu brali się do dzieła”.
Posiłki gotowano w oddzielnych budynkach, zwanych Schøtstuene. Są tam paleniska i duże sale, gdzie wspólnie spożywano posiłki. Innymi słowy Schøtstuene to rodzaj ówczesnej stołówki dla pracowników i kupców z Bryggen – gdyż taką nazwę nosi szereg hanzeatyckich domów wzdłuż nabrzeża nad głęboko wcięta zatoką z dawnym portem. Ciekawe, że samo słowo Bryggen oznacza nabrzeże i ma podobną etymologię, jak nazwa flandryjskiej Bruggi. Schøtstuene pełniło jeszcze inne funkcje. To w tych budynkach zimą kupcy mogli się ogrzać przy specjalnych piecach. W obszernych salach zebrań miały miejsca sądy i uroczystości. Aby nie dopuścić do pożaru, domy te oddzielone były od gęsto stłoczonych drewniaków ogrodem i murem.
Pomimo zachowania środków ostrożności pożary i tak co jakiś czas niszczyły domy kupieckie Bryggen. Ostatni taki pożar miał miejsce w 1955 r. Spłonęło wówczas sześć domów. Odtworzono je do 1970 r., ale pomimo uroku nie są to już, rzecz jasna, autentyki. Kwartały drewnianej zabudowy płoną inaczej niż miasta o domach z murowanymi fasadami i ścianami szczytowymi. W tych drugich zawsze coś ocaleje. Kamienny portal, sklepiona sień, piwnice, fasada czy duże partie murów. Z domów drewnianych nie pozostaje prawie nic.
Hanza, czyli Liga Hanzeatycka, która miała swoją „centralę” w Lubece (miastami hanzeatyckimi był zarówno Gdańsk, Toruń jak i Elbląg) placówkę handlową w Bergen ustanowiła w roku 1360. Stosunki z Norwegami nie układały się łatwo. Bergen w XIII w. było stolicą królestwa Norwegii. Rezydował król i biskup, miały miejsce koronacje królów norweskich.
Kupcy Hanzeatyccy mając za sobą Związek czuli się silni. Narzucali swoją wolę. Zamierzali zmonopolizować wywóz ryb i import zboża. Gdy w 1280 r. rada królewska usiłowała postawić tamę monopolistycznym dążeniom Hanzy, ta ogłosiła morską blokadę wybrzeży Norwegii. Dopiero 14 lat później doszło do ugody. Jej mocą suszone ryby z Lofotów przewoziły statki norweskie i dopiero w Bergen następował ich przeładunek na statki Ligi. Płynęły one z ładunkiem na południe i wschód. W ten sposób Hanzie udało się zmonopolizować wywóz do innych krajów norweskiego dorsza. Zanim doszło do reformacji, dorsz norweski trafiał na piątkowe stoły wielu europejskich krajów. W XV w. z samej Lubeki do Bergen rocznie płynęło około 20 statków.
Podpisanie ugody nie oznaczało całkowitego wygaśnięcia konfliktów. Bywały one krwawe. Powtarzały się przez kolejne stulecia. Ostatecznie dopiero w 1761 wyniósł się z Bergen ostatni sekretarz Hanzy. Stało się to niemal wiek po tym, jak praktycznie przestał istnieć sam związek. Już wcześniej domy przejęte zostały przez kupców norweskich. Wcześniej żyli tu w izolacji. Ich „urzędowym” językiem był niemiecki. Nie kontaktowali się z miejscową ludnością norweską. Za romanse czy ożenek z miejscowymi kobietami śmiałków karano śmiercią. Zarówno kupcy, jak i młodzi ludzie nie pozostawali tu na zawsze. W końcu większość z nich wracała do rodzinnej Lubeki, Bremy czy Hamburga.
Wysyłane z Norwegii ryby były suszone. To sztokfisz. Ryby, zwykle dorszowate, łowione w Morzu Północnym, czy nawet bardziej na północ. Suszono je na Lofotach na słońcu w niskiej temperaturze powietrza. Ryby wypatroszone bez głów wykładano na drewnianych żerdziach. Suszenie pozwalało na zakonserwowanie ryb na wiele lat. Traciły 80 procent wody, zachowując jednocześnie białko. Gdy sztokfisz trafiał do Bergen, hanzeatyccy kupcy magazynowali go w swoich domach. Tu zawierano kontrakty na ich eksport. Stad trafiały prosto na statki. Statkami z Lofotów do Bergen przybywał też olej z wątroby dorsza. Ładownie statków pełen były baryłek oleju. W przeciwnym kierunku płynęło, piwo, zboże i tkaniny. Też składowano je w domach magazynach hanzeatyckich kupców.
Od roku 1979 to, co pozostało z dawnej hanzeatyckiej zabudowy Bryggen wpisane jest na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Ponoć są to ostatnie zachowane do dziś na świecie drewniane domy mieszkalne kupców Ligi Hanzeatyckiej. W jednym z takich domów, tyle że wciśniętym pomiędzy dość monumentalne, murowane kamienice szczytowe z lat 1907-1912 (zbudowane w miejscu hanzeatyckich drewniaków) od roku 1872 r. mieści się muzeum. Jest to budynek Finnegård powstały w 1704 r. w czasie odbudowy po pożarze, jaki miał miejsce dwa lata wcześniej, w drugiej połowie XIX w., od dawna należący już nie do kupców hanzeatyckich, lecz Norwega Johana Wilhelma Olsena w 1872 r. To właśnie Olsen otworzył muzeum, a jego inaugurację 26 czerwca uświetniła wizyta w nowym muzeum księcia Oskara Frederiksa, przyszłego króla Norwegii i zarazem Szwecji Oskara II.
Cofnijmy się jednak w odleglejsza przeszłość. W hanzeatyckim Bryggen kształty zewnętrzne, układy przestrzenne budynków, odległości pomiędzy nimi były ściśle określone przepisami. Domy te były maksymalnie trzypiętrowe. Za budynkiem frontowym zawsze ciągnął się szereg oficyn tworzących całość. Wąską i bardzo długą, wyróżnioną charakterystycznymi dwuspadowymi dachami ciągnącymi się w głąb posesji. Budynek muzeum składa się z domu frontowego i stojącej za nim oficyny. Każdy dom wraz z zapleczem zamieszkiwany był przez jednego kupca.
W szczytowym okresie w Bergen było blisko tysiąc hanzeatyckich kuców niemieckich, a to oznacza, że domów było wówczas bardzo wiele. Kupiec do pomocy miał jednego czeladnika i ośmiu praktykantów. Dziś zwiedzając urządzone w domu muzeum uwagę zwracają miejsca do spania dla czeladników. Są to albo piętrowe prycze tonące z gęstym mroku, albo zdumiewające drewniane szafki z zamykanymi drzwiczkami, zgrupowane obok siebie na dwóch kondygnacjach. Gdy do nich zaglądam przypominają mi się opowieści o dawnych, warszawskich subiektach aptekarskich pozostających na noc w aptekach i sypiających w szufladach wysuwanych spod lady.
Zresztą w budynkach tych panowała hierarchia. Każdy znał tu swoje miejsce. Kupiec, czeladnik, praktykanci, służba. Każdy przestrzegał surowych zasad, zgodnie z którymi karanymi wykroczeniami było gwizdanie przy pracy czy podśpiewywanie. Aż trudno wyobrazić sobie, że ta asceza obowiązywała w miejscu o przyrodzie wówczas dziewiczej, surowej i groźnej, ale też niewyobrażalnie pięknej.
Zwiedzając budynek muzeum, kusiło mnie porównanie budynku z murowanymi domami kupieckimi z tego samego czasu w Gdańsku, Elblągu czy Toruniu. Owszem, mają zbliżony układ szczytowy, części magazynowe na dachu oraz w oficynach, na piętrze zaś wydzielony kantor, czy też biuro z kancelarią właściciela. Więcej jest tu jednak zasadniczych różnic. I nie dotyczą one budulca. Przede wszystkim domy kupców w Prusach Książęcych, pełniąc funkcje kantoru i magazynu, były zarazem rodzinnymi domami mieszkalnymi. Przykładano w nich dużą uwagę do wygody mieszkańców oraz piękna otoczenia, jakie zapewniać miała wyrafinowana sztuka renesansu, manieryzmu czy rokoka.
Tymczasem, jak wspomniałem, domy w Bergen to domy-magazyny, tymczasowe siedziby samotnych facetów bez kobiet, zwykle bez wrażliwości na sztukę. Powołaniem kupców, ich jedynym ważnym celem było robienie interesów, a niemal każdy aspekt życia był określony przez długi katalog nakazów i zakazów, choć zdarzali się tacy jak niejaki Ludolf Kramer z Bremy, który nic nie robił sobie z zakazów. Oddawał się rozpuście z miejscowymi kobietami, urządzał hulanki, zbytkownie się ubierał, obrażał miejską radę i w tym wszystkim pozostawał bezkarny. Dziś pamiątką po tych czasach są wciąż istniejące domy Bryggen.