Zniszczenia były ogromne. Jedenaście tysięcy uszkodzonych lub zniszczonych ruchomych dzieł sztuki, do tego zdewastowane freski, płaskorzeźby, kilka zawalonych domów, zniszczonych milion trzysta tysięcy tomów ksiąg z Biblioteki Narodowej i ponad stu zabitych. 50 lat temu Florencję, stolicę renesansu, dotknęła katastrofalna powódź. Miała miejsce w listopadzie 1966 r.
Na początku, gdy poziom w Arno podnosił się, ludzie stawali w grupkach za murkiem na nabrzeżu i patrzyli. Trudno się temu dziwić. Ludzie zawsze stają nad brzegiem rzeki i oczekują na nadejście powodzi. Oczekują czynnie, rzucając worki z piaskiem, albo stoją biernie. W pierwszych dniach listopada ludzie nad brzegiem Arno stali biernie, pod parasolkami.
Nie wiem, kiedy powstały zdjęcia filmowe pokazujące tłumek obserwujący wodę, podnoszącą się na rzece przepływającej przez Florencję. Ale na pewno jeszcze przed fatalną nocą z 3 na 4 listopada. Żywioł stawał się coraz bardziej groźny, lecz na moście S. Trinita trwał normalny ruch. Ludzie przechodzili, przejeżdżały samochody. Tak jakby dla nich nie było żadnego zagrożenia. Gdyby jeszcze odjeżdżały od rzeki, w stronę wzgórz. Ale nie! Samochody jeździły w każdym kierunku. Przez most i wzdłuż bulwarów nadrzecznych. Na filmach nakręconych kilka godzin, a może kilka dni później auta nie jeżdżą już tak bezkarnie. Stoją lub leżą zniesione silnym nurtem wody, tworząc tamy na ulicach. Woda zalewa je po dach, niektóre auta porywa, wrzuca do rzek. Jedne toną, inne płyną niczym łódki.
Choć w listopadzie 1966 r. miałem tylko siedem lat, to do dziś pamiętam obraz z ekranu telewizora – płynący środkiem rzeki samochód. Tragedia Florencji była dla mnie wtedy czymś abstrakcyjnym, lecz ów samochód pamiętam tak, jakby to było przed chwilą.
Być może powódź we Florencji była pierwszą wielką powodzią współczesnej cywilizacji oglądaną przez miliony ludzi na ekranach telewizorów. Relacje pokazała brytyjska BBC oraz telewizja w Nowym Jorku, podając stale komunikaty, a Franco Zeffirelli nakręcił o niej film „Per Firenze”. To dzięki temu jako siedmiolatek mogłem oglądać samochód płynący rzeką Arno.
Powódź wstrząsnęła światem, gdyż z chwilą, gdy na ulicach zabytkowego centrum woda zaczęła wypływać ze studzienek kanalizacyjnych, a Arno przelało się przez murki ciągnące się wzdłuż jej brzegów, zagrożeni byli nie tylko ludzie (zginęło ponad sto osób), ale także tysiące zabytków stanowiących część światowego dziedzictwa kultury.
Kapitalny esej o powodzi i walce o zachowanie dóbr kultury napisała Ewa Bieńkowska w pierwszych rozdziałach „Historii Florenckich”, wydanych w 2015 r. przez Fundację Zeszytów Literackich. Jak pisze, przed świtem 4 listopada woda przelała się przez kamienne mury, zalała partery domów, a rzeka pędziła z wielkim hukiem, niosąc ze sobą wszystko, co porwała. Ludzie zostali uwięzieni, bali się wychodzić, łatwo można było zostać porwanym przez wodę. Fala dochodziła do trzech metrów wysokości, a nurt osiągnął prędkość 60 km na godzinę. Dopiero następnego dnia wieczorem poziom wody przestał rosnąć.
„Najbardziej ucierpiały miejsca w bliskości wybrzeża – pomyślmy: Ognissanti, Trinitá zalane już w pierwszych godzinach. (…) Przede wszystkim quartier Santa Croce, jedna z dzielnic najbiedniejszych, i jej kościół, bazylika św. Krzyża, z grobowcami wielkich florentczyków i bezcennymi freskami z XIII i XIV w. Ale i w sercu miasta stały się rzeczy straszne: woda wlała się do Duomo i baptysterium, gdzie w słynnych Bramach Raju wyrwała pięć brązowych płyt z płaskorzeźbami Ghilbertiego: dwóch nigdy nie odnaleziono” – czytamy w książce Ewy Bieńkowskiej.
Bano się, że woda niosąca porwane drzewa zerwie słynny most Ponte Vecchio. Na szczęście oparł się on kataklizmowi, choć żywioł porwał towary i wyposażenie mieszczących się tu sklepów złotniczych. Potem precjoza odnajdywano wiele kilometrów od miasta.
Biblioteka Narodowa utraciła 20 procent swoich zbiorów i ponad milion fiszek katalogowych. Zabójcza dla ksiąg i manuskryptów była nie tyle woda, co niesiony przez nią muł. Niepowetowaną stratą było zniszczenie w dużym stopniu krucyfiksu Cimabuego w kościele Santa Croce. Ale całkowitemu lub częściowemu zniszczeniu uległo 11 cykli i 39 pojedynczych fresków (m.in. Noe i Potop Ucella w Santa Maria Novella) oraz ponad 150 rzeźb.
Na zdjęciach zrobionych po ustąpieniu wody widać tłumy mieszkańców miasta przenoszących obraz do Galerii Uffizi, samochody porozrzucane na placach przed zabytkami i wszędzie, ale to wszędzie lepką maź oblepiającą bruki, cokoły pomników, partery kamienic i wnętrza budynków.
Spacerując przed rokiem Lungarno Corsini: odcinkiem bulwaru wzdłuż brzegu Arno, pomiędzy mostem Ponte S. Trinita a Ponte Vecchio, miałem w oczach obraz z filmu Zeffirellego. Przelewają się w nim przez murek strumienie wody. Obraz nierealny, bo jesienią 2015 r. poziom Arno był niski. Pogoda była piękna, niebo czyste, upał. Nic nie przypominało o katastrofie z 1966 r. Tłum turystów przelewał się wąskim chodnikiem wzdłuż Arno. Na murze oddzielającym ulicę od rzeki dziesiątki ludzi robiło sobie selfie, a zakochane pary całowały się.
Podobnie było wiosną 2016 r. Aż do maja. Wtedy, na kilka miesięcy przed 50. rocznicą Arno o sobie przypomniało. Bulwar Lungarno Corsini pomiędzy Ponte S. Trinita a Ponte Vecchio zapadł się na długości 200 metrów. Samochody powpadały w szczelinę, którą zaraz zalała woda, zaś murek, na którym jeszcze dzień wcześniej całowały się zakochane pary, niemal wpadł do rzeki.
Tu można przejrzeć zdjęcia dokumentujące powódź z 1966:
http://www.florence-flood.com/photos/