Stefan (István) Elek przeżył 101 lat. Był Węgrem, który po drugiej wojnie światowej swoje życie związał z Polską i Gdańskiem. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że przybył do Polski w 1944 r. w mundurze żołnierza węgierskiego, sojusznika Hitlera.
Pasją Stefana Eleka był Ogród w Oliwie. Jako architekt krajobrazu opowiadał mi o nim z emocjami. Drzewa w parku traktował niczym bliskich znajomych. Znał je. Mówił, że lubi patrzeć na wielką aleję grabową, która ujęta idealnie przystrzyżonymi, zielonymi ścianami drzew zdaje się biec w nieskończoność.
– Morze widoczne na końcu barokowej osi zlewa się z linią horyzontu. Widać je dopiero w chwili, gdy w perspektywie pojawi się statek – opowiadał mi. Niedługo po zakończeniu drugiej wojny i powrocie Gdańska do Polski był współtwórcą rekonstrukcji parku opackiego w Oliwie, zdewastowanego w 1945 r.
Rozmowę ze Stefanem Elekiem opublikowałem w roku 2009 na łamach „Gazety Stołecznej”. Wywiad, jaki z nim przeprowadziłem kilka lat wcześniej w trakcie spotkania zorganizowanego przez Muzeum Powstania Warszawskiego, jest jednak znacznie dłuższy. Stefan Elek nie żyje od 25 czerwca 2018 r. Uznałem, że rozmowę tę warto na blogu miastarytm.pl przytoczyć w całości. Jest ona bowiem już nie do powtórzenia. Zmieniłem tu jednak czas teraźniejszy na przeszły.

Szczęśliwa młodość uchodźcy z krainy dzieciństwa
István Elek urodził się 20 sierpnia 1917 r. w Nagyzsám, niedaleko Temesvár (współcześnie to Timisoara w Rumunii). Miał zaledwie trzy lata, gdy na polu jego dziadka w Óbéba, kilkadziesiąt kilometrów od Segedu (Szegedynu) pojawili się geodeci.
– Coś mierzyli, a potem kazali opróżnić stodołę. W środku wbili słupek w ziemię. Wytłumaczyli dziadkowi, że według pomiarów, to w naszej stodole na mocy postanowienia zawartego w Wersalu rozchodzić się ma granica Węgier, Jugosławii i Rumunii – opowiadał Elek.
Położone ponad 170 kilometrów na południowy wschód od Óbéby Nagyzsám znalazło się w granicach Rumunii. Dziś to oficjalnie Jamu Mare, wieś z ładnym późnobarokowym kościołem, w dziejach której najtragiczniejszym wydarzeniem była epidemia dżumy dziesiątkująca ludzi w latach 30. XVIII wieku. Wraz z wbiciem słupka granicznego w stodole dziadka Istvána, oraz z przyłączeniem Nagyzsám do Rumunii po raz pierwszy wielka polityka zmieniła losy nieświadomego dziejowych przemian dziecka. Stało się ono uchodźcą.

Z rodziną wyjechali do Budapesztu. Postanowienia pokoju podpisanego w pałacyku Trianon w Wersalu na zawsze obciążyły politykę Węgier rządzonych od 1920 r. przez regenta Miklósa Horthy’ego. W wyniku traktatu pokojowego w Wersalu w 1920 r. od historycznej Korony Węgierskiej odpadła większość ziem. O ich ponownym scaleniu marzyły kolejne rządy, a flagi państwowe opuszczone były do połowy masztów aż do 1938 r, gdy po pierwszym rozbiorze Czechosłowacji przyznano Węgrom południową Słowację. Dzięki współpracy z Niemcami kwestionującymi porządek wersalski, do 1941 r. Węgry odzyskały ponad 80 tysięcy kilometrów kwadratowych dawnego terytorium, odebranych Czechosłowacji, Rumunii i Jugosławii.
István Elek nie mógł pamiętać życia w Nagyzsám, ani wizyty geodetów w stodole jego dziadka pod Segedem i żył w Budapeszcie własnym życiem. Nie było ono złe.
Jego ojcu dobrze się wiodło. Wykształcony rolniczo w Anglii, administrował wielkimi majątkami ziemskimi. Najpierw latyfundiami rodziny Károlyi, potem 25 tysiącami hektarów należących do Mandych na wschodzie kraju.
– Tam spędziłem cudowne dzieciństwo. Mieszkaliśmy w dworze z dużym parkiem, a gdy skończyłem osiem lat, z ojcem przemierzałem te 25 tysięcy hektarów konno – wspominał
Złote czasy w Siedmiogrodzie
Rzeka Körös w Siedmiogrodzie (węgierskim Erdély, czyli w rumuńskiej Transilvanii) tworzyła niegdyś rozlewiska. Miała odnogi i mokradła. Zupełnie jak wciąż ma to miejsce wzdłuż Biebrzy. W latach międzywojennych zaczęto ją meliorować.
– Boże, jaka to była wspaniała ziemia. Zupełnie jak na naszych Żuławach – rozmarzał się w rozmowie ze mną Stefan Elek. W roku 1940 Węgry po dwudziestu latach odzyskały północną część Siedmiogrodu wraz z rzeką Körös.
O architekturze międzywojennej w Klużu, stolicy Siedmiogrodu pisałem już na blogu:
W kinach całych Węgier widzowie w czołówce kroniki filmowej oglądali, jak do konturu dotychczasowych Węgier przyłączony został obszar, który niczym zaostrzony pazur wbijał się w ciało okaleczonej Rumunii.


Kilkanaście miesięcy później István Elek ukończył Królewską Akademię Rolniczą w Budapeszcie. Miał 24 lata, 168 cm wzrostu, szczupłą, wysportowana sylwetkę i z optymizmem patrzył w przyszłość. Rzekę Körös znał już z praktyk studenckich. Teraz po okazyjnej cenie wydzierżawił 12 hektarów od opactwa kanoników regularnych w Nagyvarád (dziś to rumuńska Oradea) i założył tam gospodarstwo „typu bułgarskiego” – jak to określał.
– Rzeka płynęła tu między wałami, cztery metry wyżej od terenu. Europa płonęła, a Węgry zdawały się być oazą spokoju. Więcej! Kwitły gospodarczo! Pierwszy raz widziałem, jakim biznesem jest wojna. Niemcom i Włochom sprzedawaliśmy ogromne ilości żywności. Mnie od razu dobrze poszło. Ziemia rodziła wspaniale plony. Główki kapusty, którą uprawiałem miały po pięć kilogramów. Dwanaście kilometrów od mojego gospodarstwa niemiecka spółdzielnia prowadziła suszarnię „Dörrgemüse”. Kontraktowali w każdej ilości moje warzywa, które dostarczałem do suszarni łodzią. Suszyli i wysłali dla wojska. Zbijali na tym kokosy, ale i mnie nieźle się wiodło. Miałem mnóstwo pieniędzy. Wydzierżawiłem opuszczony pałacyk myśliwski. Mieszkałem w pokoju, a w wielkim holu przyjmowałem gości. Miałem pieniądze – więc gości nigdy mi nie brakowało. Wojna była daleka i nierealna – wspominał.
Z chwilą ataku Niemiec na ZSRR w roku 1941 wojna jednak dotarła do Węgier, choć kraj ten starał się trzymać od niej z daleka. Jednak pomimo sojuszu Węgier z Hitlerem wciąż miały one dość poprawne stosunki z Ameryką i Anglią. W kraju nadal obradował parlament. Cena sojuszu z Niemcami była jednak wysoka. Hitler szantażem i prowokacją zmusił Horthy’ego do wysłania żołnierzy węgierskich na wojnę ze Związkiem Radzieckim. Na znak protestu ówczesny premier Węgier Pál Teleki popełnił samobójstwo. Półtora roku później nad Donem 2 Armia Honwedów przestała istnieć. Poległo lub trafiło do niewoli blisko 150 tys. żołnierzy. Tak przerażającej klęski Węgry (oficjalnie neutralne) nie poniosły od Powstania w 1848 r.
Niemcy wkraczają na Węgry
Na początku 1944 roku regent Horthy próbował wycofać wojska węgierskie z frontu. Hitler postanowił jednak rozwiązać problem węgierski. 18 marca spotkał się z regentem w Klessheim. Nie obyło się bez teatralnych gestów. Niemiecki szantaż był przytłaczający. Przybity Horthy wybrał „mniejsze zło”. Niemcy zajęli Węgry w sposób „pokojowy”, ale przy okazji wprowadzili swoje porządki i terror. Nie porównywalny z tym, co działo się w okupowanej Polsce, ale w spokojnym dotąd kraju paraliżował on strachem. Natychmiast zaczęły się wywózki Żydów do obozów zagłady, prześladowania polskich uchodźców, dziennikarzy, opozycji. Najlepsze węgierskie jednostki wojskowe wysyłane były na front wschodni. Wkroczenie Niemców na Węgry wyrwało István Eleka ze spokojnego życia. Niczym w baśniach o pakcie z diabłem, w zamian za kilka lat bogacenia się na wojnie przyszedł bolesny rachunek do zapłacenia.


– O tym, że Niemcy weszli i zajęli Budapeszt w ciągu jednego dnia dowiedziałem się 22 marca 1944 od konduktora pociągu. 27 marca otrzymałem rozkaz stawienia się w IV Pułku Huzarów im. Andrása Hadika, gdzie odsłużyłem 18 miesięcy zaraz po maturze. Nie minęły dwa tygodnie, jak ogarnięci zostaliśmy sztormem wielkiej wojny i znaleźliśmy się daleko od kraju – wspominał Stefan Elek.
Jego świat się rozpadł. Prowadzenie gospodarstwa musiał powierzyć zaprzyjaźnionemu sąsiadowi z opactwa.
– Nie sądziłem jednak, że nigdy już tam nie powrócę, a uprawiana przeze mnie ziemia po zakończeniu drugiej wojny światowej ponownie znajdzie się za granicą – mówił.
W koszarach otrzymał pięknego, czarnego konia. Ośmiolatka. Służył mu on aż do końca wojny.

Wojna na bagnach
Wiosną 1944 r. jednostkę Istvána Eleka, służącego w stopniu chorążego zapakowano do wagonów i ruszyli w nieznane. Tak dotarli na Polesie w dorzecze Prypeci. Dziś to pogranicze Białorusi i Ukrainy, zaminowane i strzeżone na wypadek inwazji Rosjan i Białorusinów od północy na Ukrainę. Niemieccy stratedzy kawalerię węgierską skierowali na poleskie bagna, ponieważ ich zdaniem w podmokłym terenie miała ona większe możliwości działania niż wojska zmechanizowane. Jednostki madziarskie podporządkowane były niemieckiemu dowództwu. Zachowały jednak sporą samodzielność. Tu dodajmy, że IV Pułk Huzarów wchodził w skład 1 Dywizji Kawalerii.



Na bagnach Polesia nie było jak uciekać. Gdy nad wąską drogą pojawił się sowiecki kukuruźnik, człowiek mógł rzucić się w moczary, ale koń tonął. Zapierał nogami, rozpaczliwie rozszerzał chrapy i wolno zapadał się w bagno.
– Dla nas huzarów bezradne przyglądanie się śmierci konia było cierpieniem nie do wytrzymania. Wylądowaliśmy w pięknym krajobrazie, ale ten piękny krajobraz szybko okazał się być piekłem – wspominał Elek.
Niemcy wydali im rozkazy pojmania partyzantów i odstawienia do swoich baz.
– To było zadanie utopijne. Partyzanci na bagnach znali każdą ścieżkę. Wiedzieli, która droga jest zaminowana. A my mieliśmy do dyspozycji tylko nieaktualne mapy – mówił i dodawał, że nie rozróżniali nawet partyzantki radzieckiej od polskiej. Mieli dużo szczęścia. Natykali się na Polaków. Między Węgrami a Armią Krajową od w chwili ich wkroczenia na teren Galicji latem 1941 r. panował nieformalny rozejm. Polska nigdy też nie była oficjalnie w stanie wojny z Węgrami,
– Tak moim zdaniem działał cud przyjaźni polsko-węgierskiej. Byliśmy niby sojusznikami Niemców, nasze wojska zaciekle walczyły z Sowietami, ale z Polakami fraternizowaliśmy się. Polacy od pokoleń przyjaźnili się z Węgrami i to wiedział każdy z nas! W prywatnych rozmowach oficerowie niemieccy uważali to za zdradę – wyjaśniał. Zamiast walczyć z polskimi partyzantami ratowali rannych. Odstawiali ich do niemieckiego szpitala polowego, a potem, już podleczonych zabierali z powrotem na bagna. – Poruszaliśmy się swobodnie. Gdyby przyjęto nas wrogo, zostalibyśmy szybko wykoszeni – mówił.
Huzarów łatwo było rozpoznać. Nosili mundury khaki, z daleka różniące się od szaroniebieskich mundurów niemieckich. – Dowództwo niemieckie miało do nas pretensję, że nie odnosimy żadnych sukcesów w walce. Tłumaczyliśmy, że Węgier to zły żołnierz – śmiał się.
Sołtys prosi o pomoc
– Od lipca 1944 wyłącznie się cofaliśmy. Pierwszy postój na lewym brzegu Bugu mieliśmy we wsi Justynów koło Białej Podlaskiej – opowiadał Stefan Elek.
Wieczorem sołtys ze starszymi ludźmi przyszli z prośbą o pomoc. Okazało się, że w lesie doszło do potyczki partyzantów z Niemcami. Kilku Niemców poległo. Ktoś doniósł, że partyzanci biorą żywność ze wsi. Byli przekonani, że Niemcy spacyfikują wieś.
– Nasz dowódca złapał się za głowę. Krzyczał, że nie chce o niczym słyszeć. Trzasnął drzwiami i wyszedł. Wtedy nasz podoficer sztabowy Peter Dobokos oświadczył – to się da zrobić! – opowiadał Stefan Elek. W rogach wsi ustawiono stanowiska węgierskich karabinów maszynowych.
– Byłem przeciwny akcji. Bałem się, że wyrżną nas za bunt przeciwko sojusznikowi. O trzeciej nad ranem wszystko tonęło w porannej mgle. Od Białej Podlaskiej usłyszeliśmy warkot ciężarówek. Dwieście metrów przed wioską auta zatrzymały się. Zobaczyliśmy Niemców schodzących z samochodów, ustawiających się w tyralierę. Ogień naszych karabinów maszynowych ich zaskoczył. Auta manewrowały. Żołnierze wskakiwali do ciężarówek. Odjechali. Słysząc serie karabinów maszynowych, musieli sobie zdawać sprawę, że mają przed sobą wojsko, nie partyzantów – mówił i dodawał, że cztery godziny później odmaszerowali. Szli na zachód obok kolumn niemieckich. – Drżeliśmy, że nas rozpoznają i postawią przed sądem. Ale Dobokos przekonywał, że ani nasz dowódca, ani Niemcy, którzy uciekli nie puszczą pary z ust. I tak istotnie było – śmiał się.
Oczekiwanie na warszawskiej Pradze
Zanim węgierscy kawalerzyści dotarli do Warszawy, byli wyczerpani. Poległa blisko jedna trzecia żołnierzy. Straty wyposażenia i uzbrojenia wyniosły od 80 do 90 procent. Huzarzy rozkaz marszu do Warszawy otrzymali celem uzupełnienia paliwa i uzbrojenia. Do miasta dotarli 30 lipca 1944 r.
– Armia Czerwona parła ku Wiśle. Kolumny niemieckiego wojska, jednostki kolaboracyjne, niemieccy cywile, folksdojcze z rodzinami i dobytkiem, a my wraz z nimi. Wszyscy próbowali przedostać się po mostach na drugą stronę Wisły. Sądzili, że tam nacierająca Armia Czerwona nie dotrze. Tłumy warszawiaków przyglądały się temu pochodowi. Złorzeczyli Niemcom, ale do nas, przyjaciół Węgrów odnosili się życzliwie.
– Wybuch powstania był tajemnicą, lecz w naszą stronę padały okrzyki. Do jutra! Do jutra! – Doskonale to pamiętam – wspominał.
Wąskim gardłem okazały się mosty. Żandarmeria niemiecka przepuszczała głównie kolumny pancerne dążące ze wschodu w rejon, zajętego przez armię radziecką przyczółka magnuszewskiego na lewym brzegu rzeki. Węgierscy kawalerzyści musieli czekać. Biwakowali pod cerkwią prawosławną na Pradze. Dopiero gdy dotarł do kawalerzystów ich oddział pomocniczy (m.in. rzeźnicy i rozmaici rzemieślnicy) ze stadem krów stanowiących zaopatrzenie dla wojska – zniecierpliwieni ruszyli na most Kierbedzia. Stado prawie stratowało niemieckiego żandarma, kierującego ruchem na moście Kierbedzia. – Sierżant z blachą na piersi, czerwony ze wściekłości, rzucił hełmem o jezdnię i klnąc nas przepuścił. Za krowami przez most ruszyliśmy my – wspominał Stefan Elek.



Na skraju Powstania Warszawskiego
Godzina „W” 1 sierpnia zaskoczyła ich w pobliżu Parku Traugutta koło Cytadeli. Niemcy kazali węgierskim żołnierzom maszerować dalej. Na kwatery wyznaczyli im fort dawnego obwodu zewnętrznego fortyfikacji warszawskich Babice. Z Babic widzieli płonące miasto. Obok stacjonowała RONA – jednostka utworzona ze słowiańskich jeńców wojennych Armii Czerwonej (niesłusznie nazywano ich własowcami). Wiecznie pijani, codziennie wracali obładowani rzeczami zrabowanymi w Warszawie.
– Własowiec zatrzymany przez naszego wartownika krzyczał „Ty durniu. Stoisz tu, a tam takie bogactwo!” i pokazał pierścień, który ściągnął komuś razem z palcem. Muszę zdjąć kapelusz przed naszymi żołnierzami. Ośmiuset huzarów. Chłopscy synowie, bez wykształcenia. Cud przyjaźni polsko-węgierskiej znów robił swoje. Nikt nie pomyślał nawet, by rabować. Zdarzył się tylko jeden taki przypadek. Nasz kierowca wyjechał na szaber ciężarówką. Gdy wrócił, został przez swoich kolegów pobity. Ja, mówiący po niemiecku, miałem zaszczyt wieźć go autem do szpitala na Wolę – opowiadał Elek.


Jechali karetką. Kierowca zostawił ich przed szpitalem, ponieważ miał rozkaz jechać dalej. István Elek odebrał rannemu pistolet i ruszył piechotą w drogę powrotną z dwoma pasami i dwoma pistoletami. Wracał szosą wolską.
– Droga zajęta niemieckim sprzętem, kolumnami ludzi wygnanych z Warszawy. W pewnym momencie poczułem, że idzie za mną czterech młodych mężczyzn. Jeden podszedł, zaczął mówić o braterstwie polsko-węgierskim i zaproponował kupno pistoletu. Tłumaczyłem, że muszę rozliczyć się z pistoletu. A on na to, bym powiedział, że broń została w szpitalu. Nie miałem wyjścia. Oddałem pistolet za darmo – mówił. Z wdzięczności zaprowadzili go na boczną ulicę, skąd samochodem podwieźli osiem kilometrów do Babic.
– Dwadzieścia lat później zaczepił mnie ten sam mężczyzna. Okazało się że to inżynier Małkowski. Poznał mnie, podziękował, a potem spotykaliśmy się aż do jego śmierci – wspominał.
Stefan Elek w rozmowie ze mną nie sprecyzował dokładnie, kim był ów inżynier Małkowski. Wydaje się jednak, że chodziło mu o Zygmunta Stanisława Makowskiego, zmarłego w 2005 r., inżyniera, profesora nauk technicznych, specjalistę w zakresie przestrzennych konstrukcji prętowych, dydaktyka i doktora honoris causa Politechniki Warszawskiej. Był on powstańcem warszawskim. Po kapitulacji Powstania trafił do niemieckiej niewoli i umieszczony został w Stalagu X B pod Sandbostel. Studia inżynierskie rozpoczął już po wojnie w Wielkiej Brytanii. W 1953 r. uzyskał tytuł doktora na Uniwersytecie Londyńskim. Z czasem stał się wybitnym specjalistą. Jego konstrukcje prętowe wciąż wykorzystywane są na całym świecie.
Stefan Elek wspominał też inne spotkanie. Miało to miejsce w latach 60. XX w. Na konferencję konserwatorską do warszawskiego hotelu Polonia zjechali specjaliści różnych dziedzin. Elek, który przyjechał z Gdańska, miał opowiadać o parku w Oliwie.
– Nagle podchodzi do mnie jakiś człowiek. Pyta „Czy pan jest Węgrem? Czy pan był tu a tu we wrześniu 1944?”. Potwierdzam. I wtedy on na całą salę, przy pięćdziesięciu osobach krzyczy „Ludzie! On mi życie uratował”. I w ryk. O konferencji można było zapomnieć. Tego dnia zamieniła się w wielki bankiet, wydany na moją cześć w restauracji hotelu Polonia – śmiał się Elek.
Węgrzy pomagają cywilom
– Nasz dowódca kazał zamknąć kilku własowców w piwnicy. Skończyło się do dla nas fatalnie. Niemcy najpierw kazali nam ich wypuścić, a gdy dowódca odmówił, zostaliśmy ostrzelani z niemieckiego działa. Miałem dużo szczęścia. Spóźniłem się na odprawę. Byłem w sadzie. Usłyszałem tylko charakterystyczny gwizd pocisku i chwilę później eksplozję. Pocisk wystrzelony przez Niemców z działa trafił prosto w willę. Zginął dowódca i piętnastu naszych oficerów. Wśród żołnierzy byli ranni – opowiadał.
Byli przerażeni. Opuścili Babice. – Baliśmy się, że przyszedł nasz koniec. Że Niemcy wrócą i nas wybiją. Trzeba było podjąć jakąś decyzję. Nasi oficerowie, którzy zawsze hamowali oficjalne bratanie się z Polakami, nie żyli. Podoficerowie byli zdecydowani. Postanowili, że przejdziemy na stronę powstańców. Ale jak do nich dotrzeć? – opowiadał.
Tak ruszyli tą samą drogą, którą przyszli. Doszli do polskich pozycji na Powiślu. Niemcy ich nie zatrzymywali. Powstańcy skierowali ich na Puławską. Dotarli tam bez przeszkód.
– Oddaliśmy się do dyspozycji AK. Otrzymaliśmy zadanie. Ratowaliśmy tysiące cywili, którzy nie wiedzieli, gdzie się podziać i co ze sobą zrobić. Przez dwa tygodnie naszymi wozami wywoziliśmy uciekinierów do Milanówka, Błonia, Podkowy Leśnej i Grodziska – opowiadał i dodawał –Dziwna rzecz. Niemcy nie mieli żadnych rozkazów, który miałby określić ich stosunek do Węgrów. A jak ich nie mieli, to nie działali. Na wozie, z przodu zawsze siedziało dwóch umundurowanych huzarów. Z tyłu od dziesięciu do dwudziestu polskich cywilów. – Powstanie dla cywilów było katastrofą. Serce się krajało, gdy patrzyliśmy na tych ludzi. Powstańcy mieli jakiś cel. Ale te rzesze wynędzniałych, zrozpaczonych cywilów. To było przerażające. Nie rozumieliśmy tego. Niemcy nie zatrzymywali nas, nie rewidowali, w ogóle do nas nie podchodzili. Problemy zaczynały się, gdy drogi zajmowały jednostki niemieckie pędzące nie w kierunku walczącej Warszawy, ale na front w rejonie Magnuszewa. Wtedy spychali nas na pola i do rowów – mówił.
Tutaj dodajmy, że pod koniec pierwszego miesiąca powstania, 22 sierpnia 1944 r. w willi inż. Chrzana w Zalesiu Górnym podjęto rozmowy pomiędzy dowództwem żołnierzy węgierskich, reprezentowanym przez generała Bélę Lengyela a Armią Krajową. Polacy liczyli przynajmniej na pozyskanie uzbrojenia od Węgrów.
Konno do Płocka
Jesienią 1944 r. István Elek nie palił się do powrotu na Węgry. – Byłem przerażony tym, co działo się w ojczyźnie. Władze przejęli prohitlerowscy Strzałokrzyżowcy. Szalał terror – wyjaśniał.
Tymczasem tłumy mieszkańców Warszawy wygnanych po upadku Powstania Warszawskiego z miasta schroniły się w miejscowościach na linii kolejowej do Skierniewic: Pruszkowie, Brwinowie, Milanówku, Podkowie Leśnej, Grodzisku Mazowieckim.


Przejściowo w miejscowościach tych stacjonowali żołnierze węgierscy. Ze stacji w Grodzisku we wrześniu 1944 r. wracali do ojczyzny węgierscy huzarzy. Już w początku października 1944 r. uczestniczyli w bitwach obronnych opóźniających pochód Armii Czerwonej pomiędzy Dunajem a Cisą.
O dalszym losie Istvána Eleka zadecydował jednak przypadek. W Grodzisku któregoś dnia podszedł do niego jakiś mężczyzna. Rozmawiali. Mężczyzna poprosił go o fotografię. Tydzień później przyniósł mu legitymację. Znakomicie podrobiona, zaświadczała, że Isván Elek jest korespondentem wojennym.
– Legitymacja uratowała mi potem życie. Gdy w październiku 1944 r. zaczęła się ewakuacja wojsk węgierskich, nie zdążyłem na pociąg. Pojechałem do Kampinosu, gdzie jeszcze stacjonowały nasze oddziały. Byli w strasznym stanie. Przyjęli mnie chłodno. Przyjechałem do nich konno, wypoczęty, w eleganckim mundurze. Oni do mnie: „Jak chcesz pomóc Węgrom, to nie tu, ale jedź do Płocka. Tam w szpitalu leżą nasi żołnierze” – usłyszałem. I pojechałem, konno, samotny jeździec – mówił. Po drodze legitymowali go Niemcy i polska granatowa policja. Salutowali mu i przepuszczali dalej. Wszystko dzięki legitymacji korespondenta. – Widocznie uważali, że taki korespondent wojenny ma prawo podróżować sam. Więcej. Jadałem w niemieckich punktach żywieniowych – opowiadał.
W Płocku Polacy pomagali mu zdobywać żywność dla rannych żołnierzy węgierskich w zajętym przez Niemców szpitalu klasztornym. Ale wkrótce Niemcy zaczęli się cofać. W szpitalu pojawiło się SS. Zarządzono ewakuację. Tych rannych Węgrów, którzy nie mogli się ruszać 18 stycznia SS rozstrzelała. Armia Czerwona zajęła Płock 21 stycznia 1945 r.
Marsz hańby
Gdy Armia Czerwona „wyzwoliła” Płock, Istvána Eleka przygarnął do swojego domu Bogdan Sienkiewicz, nauczyciel ze wsi Kaptury.
W pobliskiej wsi Rybno Sowieci utworzyli swój posterunek. – Miałem się tam zgłosić. Jechałem jak na ścięcie. Komendantem okazał się jowialny, dwumetrowy sybirak. Wojnę uważał za kiepski dowcip. Wypiliśmy butelkę wódki. Musiałem się zgłaszać u niego co dziesięć dni. Gdy przyjechałem po raz jedenasty, jego miejsce zajmował już chudy służbista. Kazał mnie odstawić do więzienia w Sochaczewie – wspominał Elek.
W stosunku do żołnierza węgierskiego, który ciągle spotykał się z sympatią Polaków, wszystko się odwróciło. W Sochaczewie trafił do tłumu folksdojczów, kolaborantów i tych, których Rosjanie za takich uznali. Więzienie było przepełnione. Co jakiś czas Rosjanie wyprowadzali 50 osób i w śniegu pędzili do Warszawy. Elek: – Dla mnie to był marsz hańby. Nie z powodu zimna, ale nienawiści. Na każdym postoju ludzie nas wyzywali, opluwali, obrzucali kamieniami. Przed linczem ratowali nas radzieccy strażnicy.
Po trzech dniach maszerujący dotarli do więzienia przy Rakowieckiej w Warszawie. – Spędziliśmy dwa dni na podwórzu. Staliśmy na mrozie. Okutani jakimiś kocami, tuliliśmy się do siebie, aby przeżyć. Z okien więzienia leciały wyzwiska. Nawet tu byliśmy godni pogardy – opowiadał Elek.
Jakiś czas później ciężarówki wywiozły ich do obozu urządzonego na terenie szpitala psychiatrycznego w Tworkach pod Pruszkowem. Trzymano tam kilka tysięcy ludzi zgarniętych przez Rosjan z całej Polski. Byli pośród nich żołnierze niemieccy, Litwini, Łotysze, członkowie jednostek kolaboracyjnych utworzonych ze słowiańskich żołnierzy Armii Czerwonej. Znalazło się również około osiemdziesięciu Węgrów.
– To była zbieranina. Nie było tam żadnej solidarności. Każdy każdemu był tam wrogiem. Pamiętam straszny głód. Dali mi miejsce na piętrowej pryczy pomiędzy dwoma innymi więźniami. Leżałem na brzuchu w stanie pogłębiającej się apatii. Czekałem na śmierć – wspominał.
Od śmierci głodowej uratował go Węgier Ontol Bolazs. Udało mu się jakoś zdobyć dla Eleka menażkę, bez której nie był w stanie jeść podawanym więźniom posiłków. Przeżył.

Ucieczka z drogi na wschód
Z Tworek NKWD systematycznie wywoziło więźniów w głąb ZSRR. – Ładowali nas na ciężarówki po 48 osób plus strażnicy z kałasznikowami. W kilka takich ciężarówek jechaliśmy nocą. Każdego dnia byliśmy słabsi. Kilka osób popełniło samobójstwo. Z 48 więźniów na naszej ciężarówce do nowej granicy z ZSRR dojechało około 30 osób – wspominał Elek.
Dalej jechali przez teren półwyspu sambijskiego. István Elek cały czas myślał o ucieczce. Ale na prostych drogach ucieczka stanowiła ogromne ryzyko. Okazja nadarzyła się, gdy dotarli w pobliże wysokiego klifu na półwyspie sambijskim.
– Szosa schodziła serpentynami w stronę brzegu. Gdy skręciliśmy, wydostaliśmy się na chwilę ze snopu światła ciężarówek toczących się z tyłu. Zrobiło się ciemno. Strażnicy drzemali. Z naszej czwórki Węgrów tylko ja i Ontol Bolazs postanowiliśmy uciekać. To była błyskawiczna decyzja. Przeskoczyliśmy przez strażników i skoczyliśmy. Samochody jechały nie szybciej jak 30–40 km na godzinę. Wystarczyło, byśmy po skoku upadli na brzuchy. To nas uratowało. Strażnicy przebudzili się. Puścili salwę w naszym kierunku. Samochody stanęły. Rzuciłem się na jedną stronę drogi. Ontol na drugą. István Elek miał szczęście. Spadł z klifu, turlając się między świerkami. Słyszał jeszcze serie z kałasznikowa. Potem wszystko ucichło. – Nie znam losu Ontola. Próbowałem się czegoś dowiedzieć, bez skutku – opowiadał.
Przez zatokę pod czerwonym żaglem
Do świtu leżał na plaży. Rano odnaleźli go rybacy. Miejscowi Niemcy z okolic Palmnicken (dziś Jantarny). O nic nie pytali. Zajął się nim onkel (wujek) Hans. Pomarszczony 70-latek. Młodych w wiosce nie było. Elek wypływał z wujkiem Hansem na połowy. Tak było aż do września 1945 r. Wtedy do Jantarnego dotarła kartka poczty polowej, wysłana jeszcze w lutym 1945 r.
Wnuk Hansa pisał, że jest w Gdańsku i czeka tam na koniec wojny. – Onkel Hans zdecydował, że popłynie na drugą stronę zatoki, teraz już rozdzielonej granicą Polski i ZSRR. Szukał chętnych. Zgłosiłem się bez wahania. Wypłynęli na barkasie (dużej okrętowej łodzi wiosłowo-żaglowej o 16–20 wiosłach i ładowności ok. 400 kg – JSM) z czerwonym żaglem. W tym czasie na zatoce trwało rozminowywanie akwenu.
Płynąc, kierowali się na Hel, ale wiatr znosił ich w kierunku Gdańska. – Mijaliśmy z daleka dziesiątki okrętów i statków. Widziałem lampy pozycyjne, czerwone i zielone. Płynęliśmy tak przez noc i dzień. Mieliśmy niesamowite szczęście. Nikt nas nie zatrzymał, aż o świcie wylądowaliśmy na plaży w Jelitkowie – relacjonował.
Przypadkowo napotkany Kaszub zaprowadził ich do swojego domu. Nazywał się Drobny, choć nie mówił po polsku. – Z dziadkiem rozmawiał mieszaniną kaszubskiego i niemieckiego – przypuszczał Elek.
Poczęstował ich herbatą. Onkel Hans pożegnał się i ruszył na poszukiwanie wnuka. Elek więcej o nim nie słyszał.
– U Drobnego zostałem na dłużej, bo po tej żegludze rozchorowałem się na zapalenie płuc – opowiadał. Wtedy nie przypuszczał, że w Gdańsku zostanie już na resztę swojego bardzo długiego życia. Jak wspominał, miasto wywarło na nim przygnębiające wrażenie. Wciąż wybuchały pożary powodowane przez szabrowników. Ulice Głównego i Starego Miasta zawalone były gruzami. Zrujnowane było centrum Wrzeszcza. W zniszczonym mieście panowała atmosfera tymczasowości. Jednak István Elek szybko się tu odnalazł. W Gdańsku, gdzie wysiedlanych Niemców zastępowali Polacy, repatrianci i osadnicy, wśród nowych mieszkańców nie czuł się obco.
Polacy akceptowali go jak swojego. W dodatku niemal każdy był tu przyjezdnym. Tak jak Elek. W odradzającym się mieście nad Bałtykiem postanowił pozostać.



Z Istvána Stefan
István Elek z Gdańska pojechał do Warszawy. Poszedł do Urzędu Bezpieczeństwa. Tam przyznał się, że uciekł z ciężarówki w Sambii.
– Dlaczego mnie nie aresztowano, nie wiem. Niektórzy mówili mi, że ważne było to, że uciekłem Ruskim, a nie ubecji. Dostałem zaświadczenie, że nie popełniłem czynów karalnych. Mogłem zacząć pracę. Najpierw z gdańskimi autochtonami, czyli Niemcami, przy odbudowie sieci energetycznej Gdańska, potem już w zawodzie, restaurując zieleń miejską i park w Oliwie. Tam udało się uratować blisko 80 procent najcenniejszych okazów botanicznych, choć część wiekowych drzew uległa zniszczeniu w 1945 r. W Oliwie Stefan Elek uczestniczył też m.in. przy projektowaniu Ogrodu Zoologicznego.
Swoją przyszłą żonę poznał w sierpniu 1944 r., gdy trwało Powstanie Warszawskie. Otrzymał wówczas rozkaz pojechania do przejętego przez Niemców majątku niedaleko Sochaczewa. Wysłano go tam po paszę dla koni. Na swoim czarnym rumaku przeskoczył niskie ogrodzenie majątku. Zobaczyła to jego przyszła żona, która tam pracowała. Polka, dobrze mówiąca po niemiecku. Związana z polskim państwem podziemnym, o czym rzecz jasna jej niemieccy pracodawcy nie mieli pojęcia.
– Moja żona czasem śmiała się, że nie wyszłaby za mnie, gdyby nie ten koń – mówił z uśmiechem Elek. Ona też zrobiła na nim wrażenie. Już po zakończeniu wojny i ulokowaniu się w Gdańsku poszukiwał jej. Odnalazł ją aż w Szczecinie, dokąd dotarła z falą polskich osadników. Pracowała tam w biurze imigracyjnym dla Polaków.
– Szczecin w pierwszych latach po wojnie był miejscem bardzo niebezpiecznym. Nawet w porównaniu z Gdańskiem, gdzie miała miejsce wymiana ludności i gdzie dochodziło do wielu gwałtów i przestępstw, miasto to wydawało się być istnym Dzikim Zachodem. Panowało bezprawie. Snujący się żołnierze i bezkarni milicjanci. Dziwne typy zaczepiające przechodniów. Napadający na kobiety. Nocne strzelaniny. Po zmroku strach było się poruszać. Namówiłem ją na przyjazd do mnie. Wsiadła ze mną do pociągu i już w Gdańsku pozostała – opowiada Stefan Elek
Pobrali się w Gdańsku w 1946 r. Rok później otrzymał polskie obywatelstwo, w dokumentach zamiast imienia István, wpisano mu imię Stefan. Wiadomości z Węgier nie miał żadnych. Granica Węgier, zwłaszcza po całkowitym przejęciu w kraju władzy przez komunistów w 1947 r. została była tak szczelnie zamknięta, że nie wydostawały się stamtąd żadne informacje.
– Dopiero w 1950 r. przez Czerwony Krzyż uzyskałem informację, że na Węgrzech została tylko moja matka. Brat zginął w wypadku, drugi brat poległ gdzieś w Rosji, zaś najstarszy przez Austrię wydostał się z Węgier i ostatecznie trafił do Australii, gdzie pracował jako weterynarz. Gdy w 1952 r. matka przyjechała do mnie w odwiedziny, miałem już syna i stałą pracę – opowiadał.
Węgierski październik 1956 widziany z Gdańska
W październiku 1956 r. znów objawił się cud przyjaźni polsko-węgierskiej. Ludzie masowo znosili dary dla kraju ogarniętego powstaniem. – Mało kto wyobraża sobie, jak wygląda 500 kilo sterylizowanej waty! Cóż to za olbrzymia góra – mówi Elek.
Gdańszczanie składali dary w ogródku jego domu przy Grunwaldzkiej, ponieważ rozeszła się wiadomość, że jest Węgrem.
– Z werandy widziałem, jak ludzie wózkami zwozili koce, ciepłą odzież, łóżka polowe. Przyjeżdżały ciężarówki i zrzucały pudła z lekami. Fabryka farmaceutyczna ze Starogardu Gdańskiego przysłała cały samochód leków. Byłem przerażony. Sądziłem, że UB zamknie mnie za nielegalną zbiórkę. Ale nie zamknęli. Kilka dni później, gdy władze polskie ogłosiły, że węgierskiego powstania nie popierają, pod dom zajechał samochód milicyjny. Jednak gdy milicjanci widzieli, że idzie ktoś z wózkiem rzeczy, odjeżdżali – mówił.
W przetransportowaniu darów na Węgry pomógł mu były lotnik Dywizjonu 303 Antoni Mattheus, szef inwestycji gdańskiego AWF oraz współzałożyciel i kierownik Aeroklubu Gdańskiego.
– Gdy powiedziałem mu o darach, które trzeba zawieźć na Węgry, odrzekł: – To się da zrobić! I wtedy przypomniałem sobie naszego podoficera Dobokosa, który w 1944 r. tymi samymi słowy zadecydował o uratowaniu przed pacyfikacją polskiej wsi. Pomimo że już nie był czynnym lotnikiem, jego słowa w dobie odwilży były słyszane w Polsce.
Mattheus zorganizował ciężarówki, które z pomocą harcerzy transportowały dary na lotnisko w Brzeźnie. – Widziałem, jak samolot lądował i odleciał. Był to jeden z niewielu transportów lotniczych, które nie wpadły w ręce Rosjan – cieszył się Stefan Elek.
– Czułem wdzięczność dla Polaków, którzy organizowali pomoc, i bardzo chciałem, by pamięć o tej pomocy ocalała dla historii. Na Węgrzech o samolocie, który przyleciał z Gdańska, wciąż się mówi. W 2006 r. za akcję zostałem odznaczony przez władze węgierskie, choć to odznaczenie należało się nie mnie, ale setkom bezimiennych Polaków.
Gdy rozmawiałem ze Stefanem Elekiem w 2010 r. ze swojego mieszkania na siódmym piętrze bloku przy ul. Pomorskiej widział morze i wzgórza morenowe. Mieszkał blisko od parku w Oliwie, gdzie – jak mówił – z każdym drzewem łączyły go wspomnienia.
– Większość życia spędziłem w Oliwie. Cudowne lata z nieżyjącą już żoną. Tu urodził się mój syn. Od chwili, gdy wylądowałem łodzią w Jelitkowie minęły lata. Dziś Gdańsk jest moim najważniejszym miejscem na ziemi – opowiadał na osiem lat przed śmiercią.
