Przejdź do treści

Budapeszt 30 lat temu okiem Polaka bez grosza przy duszy plus współczesna impresja filmowa Sebastiana Walczaka

Kupiłem wycieczkę do Budapesztu w studenckim biurze podróży Juventur. Był środek lat 80. Uczestnicy wycieczki ledwo się poruszali obładowani wielkimi torbami. Jechali na handel. Mnie mieli za frajera, który zwiedza, fotografuje i nie ma nic na sprzedaż.

 

Budapeszt 1985. Festyn w drugi dzień Wielkiej Nocy 1985 na Fő tér w Obudzie. Tak starannie uporządkowanych przestrzeni publicznej, jak na tym lokalnym placu w ówczesnej Polsce nie było. Na pierwszym planie rumuńska dacia. Fot. Jerzy S. Majewski
Budapeszt 1985. Festyn w drugi dzień Wielkiej Nocy 1985 na Fő tér w Obudzie. Tak starannie uporządkowanych przestrzeni publicznej, jak na tym lokalnym placu w ówczesnej Polsce nie było. Na pierwszym planie rumuńska dacia. Fot. Jerzy S. Majewski

 

Już nie pamiętam, co sprzedawali i co kupowali w Budapeszcie. Nie interesowało mnie to wtedy. Na pewno jednak nie były to kryształy – jak w jednym z odcinków serialu „Czterdziestolatek”. By mieć spokój palnąłem komuś, że sprzedałem walutę i już nie byłem frajerem, tylko super cwaniakiem. Taka opinia mi pasowała. Skończyły się docinki na temat zużywanej przeze mnie kliszy do aparatu marki Zenit, który pożyczył mi ojciec.

Tu trzeba dodać, że w tamtych, szarych latach po stanie wojennym nie wszyscy oszaleli. Kilka miesięcy wczesnej byłem na wycieczce z tego samego biura w Brnie i Pradze, i wówczas większość młodych ludzi chciała coś zobaczyć. Tym razem jednak trafiłem na towarzystwo wybitnie handlowe.

Rok był 1985. Wyjazd autobusem, tuż przed północą w pierwszy dzień Świąt Wielkiej Nocy. Granicę przekraczaliśmy o świcie. Nie przypominam sobie żadnego trzepania czy rewizji osobistej, którą przeżywałem przekraczając w Zgorzelcu granicę z NRD.

Za Cieszynem było już całkiem widno. Z jazdy przez Czechosłowację o poranku w drugi dzień świąt dobrze zapamiętałem skody i trabanty, w środku których siedziały całe rodziny w dresach. Starzy i młodsi. Wciąż mam przed oczami obraz pękatego kierowcy trabanta w zielonym dresie. Kierowca niczym nie różnił się dziadka Homolki z filmu Jaroslava Papouška „Straszliwe skutki awarii telewizora” (w oryginale „Ecce Homo Homolka”).

Masowa pielgrzymka obywateli Czechosłowacji na działki i do wiejskich domów w drugi dzień świąt zaskoczyła mnie. Tym bardziej, że nigdy wcześniej nie spędzałem lanego poniedziałku poza domem. No, a w domu w święta zawsze obowiązywał pewien standard ubioru. A tu proszę. Działka i dres!

Drugi obraz, jaki zapamiętałem z tamtego wyjazdu to wieże ciśnień w wioskach i miasteczkach w Czechosłowacji. Nie były to znane mi z polskiego pejzażu stare i zmurszałe ceglane czy betonowe wieże, lecz nowoczesne, w postaci wysokiej na kilkadziesiąt metrów rury zwieńczonej srebrzystą kulą. Z drugiej strony już za samą granicą widać było cywilizacyjną różnicę na korzyść Czechosłowacji. Było czyściej, bardziej kolorowo niż w Polsce. Drogi bez porównania lepsze, a domy w wioskach bardziej zadbane. Gdy autobus przejeżdżał przez miasteczka, bloki wyglądały schludniej, zaś chodniki nie przypominały drogi czołgowej na poligonie – co niestety było standardem w Polsce.

 

Budapeszt 1985. Tanacs Kőrut w centrum Pesztu. W głębi po lewej ikarus. Takie autobusy miejskie jeździły w tym czasie także po Warszawie. Z prawej enerdowski trabant. Fot. Jerzy S. Majewski
Budapeszt 1985. Tanacs Kőrut w centrum Pesztu. W głębi po lewej ikarus. Takie autobusy miejskie jeździły w tym czasie także po Warszawie. Z prawej enerdowski trabant. Fot. Jerzy S. Majewski

 

Potem zaczęły się Węgry. Tu już był nieomal Zachód. Tak dotarliśmy do Budapesztu. Autobus zaparkował tuż przy półeliptycznym Szabadság tér (Placu Wolności). Pośrodku stał obelisk ku czci żołnierzy Armii Czerwonej (stoi do dziś), na elewacjach budynków czarnych od brudu ostro odcinała się czerwień sowieckich gwiazd. Sprawiały one wrażenie pieczęci przybitych do kamienic. Sam plac wylany był asfaltem (dziś to pełna uroku strefa piesza). Tam kilka godzin oczekiwaliśmy na węgierską pilotkę wycieczki, która miała się pojawić, ale się nie pojawiła.

Gdy tak kręciliśmy się w kółko, tracąc czas, nie mogłem oderwać wzroku od potężnego gmachu z przełomu XIX i XX w. Jego elewacje były czarne od brudu. Obficie dekorowane ornamentyką marynistyczną, jakimś łodziami, wiosłami, delfinami i morskimi stworami – sprawiały wrażenie albo siedziby dawnego ministerstwa gospodarki morskiej z czasów c.k. monarchii, albo byłej centrali byłego towarzystwa ubezpieczającego statki handlowe. Zastanawiałem się wtedy, jakąż to flotyllą dysponowały c.k. Węgry. Nie wiedziałem jeszcze nic o marynarce austro-węgierskiej, stacjonującej choćby w Trieście, a właściwie w: Città Imperiale di Trieste e Dintorni, ale też w Poli, Sebenico i Cattaro.

Dziś wiem na przykład, że na okrętach c.k marynarki wojennej Węgrzy obsługiwali artylerię. Császári és Királyi Haditengerészet nie odniosła jednak wielkich sukcesów w czasie pierwszej wojny światowej. Blokowana przez aliantów nie wychylała okrętów poza Morze Adriatyckie. Z drugiej jednak strony wiązała spore siły alianckie. Zbiorowo oczekując na pilotkę na Szabadság tér, nie miałem oczywiście o tym wszystkim najmniejszego pojęcia.

 

Budapeszt 1985. Felszabadulás tér w Peszcie z kościołem Franciszkanów. Widać przegubowy autobus ikarus, zatrzymujący się na przystanku. Z lewej reklama biura podróży IBUSZ. Fot. Jerzy S. Majewski
Budapeszt 1985. Felszabadulás tér w Peszcie z kościołem Franciszkanów. Widać przegubowy autobus ikarus, zatrzymujący się na przystanku. Z lewej reklama biura podróży IBUSZ. Fot. Jerzy S. Majewski

 

Po kilku godzinach oczekiwania na Szabadság tér dotarło do nas, że węgierska pilotka się nie pojawi. A bez niej nie mamy ani wyżywienia, ani noclegu. Zrobiło się nerwowo. Zaczęły się pretensje. Polska pilotka robiła, co mogła. Uczestnikom wycieczki z głodu kiszki grały marsza. Ktoś, może kierowca, a może pilotka oznajmił, że zna tanią  restaurację, czy też jadłodajnię tuż obok Placu Bohaterów (Hősök tere).

Nie wiem, skąd ten pomysł. Bo okolica od schyłku XIX w. należy do najbardziej reprezentacyjnych w mieście. Pośrodku placu wznosi się pomnik milenijny z kolumną i m.in. posągami Arpada i jego sześciu madziarskich wodzów na koniach. Po bokach pysznią się monumentalne gmachy Muzeum Sztuk Pięknych i Pałacu Sztuki. Tutaj też dochodzi reprezentacyjna aleja z czasów c.k monarchii Andrássy út. Pod nią zaś biegnie pierwsza na kontynencie europejskim linia metra.

Chyba jednak nie było tanio, skoro w restauracji mieszczącej się w jakieś willi czy pałacyku zamówiono wyłącznie drugie danie. Pikantne i bez picia. Już nie pamiętam, czy to pilotka dysponowała awaryjną sumą? Czy też może wszyscy się zrzucili na jednodaniową śniadanio-obiado-kolację? Tak czy owak było w tym coś żenującego. Papryka paliła trzewia, ale za wodę (nie mówiąc o innych napojach) trzeba było dopłacić z własnej kieszeni. Pomimo wewnętrznego ognia nikt się do tego nie palił. Panowało absolutne milczenie, pod którym aż bulgotało od wściekłości. Zamówiłem butelkę wody. I od razu pożałowałem! Gdy kelner niósł mi butelkę wzrok absolutnie  wszystkich padł na mnie. Tak jakbym popełnił jakiś czyn niegodny. Jakbym płacił z cudzej kieszeni, a nie własnej. A przecież wydawałem własne nieliczne forinty. Na ich wymianę za złotówki łaskawie zgodziła się omnipotencja państwa. (Dla tych, co nie wiedzą przypominam, że aż do końca 1989 r. obowiązywały tzw. książeczki walutowe).

Całą tę sytuację zapamiętałem jako wielkie zbiorowe upokorzenie. Nie jedyne w trakcie tamtej wycieczki. Upokarzające było na przykład, gdy z jednym z uczestników wycieczki, kilka dni później zajrzałem do ogromnego atrium dzisiejszego hotelu „Sofitel Budapest”. Ja wszedłem bez problemu. Ale do niego podbiegł wściekły portier w liberii i koszmarnie kalecząc język rosyjski wyprosił go z budynku. Dres chłopaka i trzymana przez niego w ręku zmiętolona torba z materiału nie pasowały portierowi do eleganckiego wnętrza!

 

Budapeszt 1985. Tych dwóch chasydów spotkałem w dzisiejszym Sofitel Budapest, wówczas hotelu Atrium. Fot. Jerzy S. Majewski
Budapeszt 1985. Tych dwóch chasydów spotkałem w dzisiejszym Sofitel Budapest, wówczas hotelu Atrium. Fot. Jerzy S. Majewski

 

Budapeszt 1985. Potężne atrium dzisiejszego „Sofitel Budapest” zapierało dech. Takich nowoczesnych wnętrz w ówczesnej Polsce nie było. Fot. Jerzy S. Majewski
Budapeszt 1985. Potężne atrium dzisiejszego „Sofitel Budapest” zapierało dech. Takich nowoczesnych wnętrz w ówczesnej Polsce nie było. Fot. Jerzy S. Majewski

 

Już nie pamiętam, jak do tego doszło. Ale jednak nocleg mieliśmy. Z dala od centrum, w Obudzie. W poświąteczny wtorek pojawiła się zresztą węgierska pilotka. Chyba niewiele miała do roboty. Wycieczki były dwie. Jedna za miasto: Esztergom, Visegrad, Szentendre. I druga objazdowa po mieście, w trakcie której węgierska pilotka opowiadała, że jest Polką, że w latach 70. wyszła za Węgra, i że w Budapeszcie i na Węgrzech żyje się dużo łatwiej niż w Warszawie. A potem z okien autokaru pokazała parlament, Most Łańcuchowy i Zamek w Budzie.

Uczestnicy wycieczki niecierpliwili się jednak, bo wcale nie chcieli oglądać Mostu Łańcuchowego i Parlamentu, a już na pewno nie zamierzali wdrapywać się na wzgórze zamkowe – bo przecież czekały na nich bazary i drobne interesy. Tak więc wycieczka trwała krótko, tylko tyle, ile trzeba, ani minuty dłużej. Potem zaś wszyscy się rozeszli.

 

Budapeszt 1985. Erzsébet Kőrut z witryną dawnej (i obecnej) kawiarni New York. W latach 80. mocno zapyziały lokal tej legendarnej kawiarni mieścił socjalistyczną kawiarnię Hungaria. Fot. Jerzy S. Majewski
Budapeszt 1985. Erzsébet Kőrut z witryną dawnej (i obecnej) kawiarni New York. W latach 80. mocno zapyziały lokal tej legendarnej kawiarni mieścił socjalistyczną kawiarnię Hungaria. Fot. Jerzy S. Majewski

 

Zwiedzałem Budapeszt sam, ale sam nie byłem, bo jeszcze przed wyjazdem uzbroiłem się w książkę Tadeusza Olszańskiego „Budapesztańskie ABC”, wydaną w 1984 r. To z nią krok po kroku odkrywałem nieznane mi dotąd, wielkie miasto. Budapeszt 1985 r., czasów tzw. gulaszowego komunizmu wywarł na mnie wrażenie miasta tętniącego życiem, wesołego i monumentalnego.

Przede wszystkim jednak nie dotkniętego taką beznadzieją, jak ówczesna Polska, choć nie brakowało tu blokowisk, zdewastowanych kamienic z XIX i XX w., szarości. Tyle, że tej szarości było mniej niż w Polsce. Centrum handlowe „Sugar” przypominał mi galerie handlowe oglądane w zachodnich filmach, a przejścia podziemne przy stacjach metra nie dały się nawet porównać z zapyziałym przejściem pod dzisiejszym rondem Dmowskiego w Warszawie. Nowoczesnością zaskakiwał mnie wtedy spółdzielczy dom towarowy Skála.

 

Budapeszt 1985. Wnętrze pasażu w centrum handlowym Sugar obok końcowej stacji metra Örs vezér tere. Zdjęcie zrobiłem z wnętrza snack baru. Takich galerii w ówczesnej Polsce nie było. Gdy dwa lata późnej byłem w Budapeszcie ze swoją dziewczyną, z zachwytem stała przy półkach widocznego za szybą sklepu papierniczego przedsiębiorstwa APISZ. Fot. Jerzy S. Majewski
Budapeszt 1985. Wnętrze pasażu w centrum handlowym Sugar obok końcowej stacji metra Örs vezér tere. Zdjęcie zrobiłem z wnętrza snack baru. Takich galerii w ówczesnej Polsce nie było. Gdy dwa lata późnej byłem w Budapeszcie ze swoją dziewczyną, z zachwytem stała przy półkach widocznego za szybą sklepu papierniczego przedsiębiorstwa APISZ. Fot. Jerzy S. Majewski

 

W trakcie tamtego wyjazdu zapisywałem notatki, ale z czasem gdzieś się zawieruszyły. Pozostała jedna:  „Kilka dni temu libijczyk Kadafiego dokonał zamachu w Bonn. Dziś w Budapeszcie natknąłem się na ambasadę libijską. Arabscy dyplomaci zajmują piękną willę. Ale to nie secesyjna architektura budynku tak przykuła moją uwagę, ale gablota na parkanie. W niej plakat z Ronaldem Reaganem tratującym kulę ziemską w jakimś obłędnym pędzie. Reagan jest skarłowaciały jak na rysunkach radzieckich satyryków z lat 40. i 50. Za nim biegnie tłum pająkopodobnych postaci. Samo imperialistyczne robactwo. A wszystko w pięknej obwódce z arabskich liter”.

Gdy zapisywałem te słowa, nie miałem żadnej świadomości, że Warszawa czy Budapeszt były miastami, gdzie międzynarodowi terroryści, atakujący Zachód, byli goszczeni przez władze w hotelach i nabierali sił do dalszej działalności.

Nie wszystkie moje odczucia z miasta były wtedy pozytywne. Pamiętam ponure wrażenie, jakie wywarł na mnie budapesztański cmentarz Kerepesi. Przeżywam je zresztą i dziś, ilekroć spaceruję po Kerepesi. Dlaczego? To cmentarz klasy Starych Powązek w Warszawie po totalnej dewastacji. Nie takiej, jak na warszawskim cmentarzu żydowskim, który został opuszczony, zarósł lasem, ale przetrwał. Kerepesi jest nekropolią po hekatombie. W czasach komunistycznych zlikwidowano tu przytłaczającą większość nagrobków. Zostały nieliczne.

Nie mam pojęcia, według jakiego klucza pozostawiano je, niszcząc całe kwatery mogił w sąsiedztwie? Może za godne zachowania uznawano grobowce najbardziej interesujące artystycznie, może największe, może te, w których spoczywali byli działacze komunistyczni? Pozostawiono też potężne secesyjno-modernistyczne katakumby – wspaniałe, zwaliste – niczym katakumby na cmentarzu w Bergamo. W dodatku pełne wspaniałych nagrobków: eklektyzm, historyzm, secesja, wczesny modernizm. Ostały się mauzolea kilku premierów, znanych polityków, ale pomiędzy nimi pozostała wielka pustka. Smutno.

Długi spacer z aparatem fotograficznym po cmentarzu był chyba ostatnim, jaki zrobiłem wtedy, wczesną wiosną 1985 r. A potem był powrót i nerwowe przepakowywanie rzeczy kupionych za forinty. Miałem pusty plecak, więc zgodziłem się zabrać część czyjegoś towaru. Jakiego? Nie pamiętam. Wiem, że jeszcze w dniu powrotu do Warszawy niektórzy z miejsca ruszyli handlować na stadionie Skry.

W tekście pokazuję kilka, kiepskiej jakości fotografii, jakie wykonałem wtedy radzieckim aparatem marki Zenit, na lichych błonach foton, których i tak nie sposób było kupić w sklepie.

 

Budapeszt 1895. Starsze kobiety w tradycyjnych wiejskich strojach obok stacji końcowej kolejki HÉV przy Örs vezér tere. Fot. Jerzy S. Majewski
Budapeszt 1895. Starsze kobiety w tradycyjnych wiejskich strojach obok stacji końcowej kolejki HÉV przy Örs vezér tere. Fot. Jerzy S. Majewski

 

Ale do swoich zdjęć dołączam wykonaną w sierpniu tego roku impresję filmową z Budapesztu autorstwa tegorocznego maturzysty Sebastiana Walczaka. Obraz jest mozaiką złożoną głównie z miejsc w centrum miasta.

– Większość zdjęć nakręciłem w Peszcie. W środku Centralnej Hali Targowej przy Fővám tér. Na dworcu kolejowym Keleti, w metrze – mówi Sebastian. Jaki jest Budapeszt jego oczami?  – Dla mnie takie wielkie miasto to ruch i rytm – opowiada.

W filmie nie widać monumentalności miasta. Dziś młodzi ludzie z Polski widzą Budapeszt zupełnie inaczej niż zakompleksieni Polacy 30 lat temu. Autorem podkładu muzycznego jest kolega Sebastiana – Tymoteusz Walkiewicz, zapraszam do obejrzenia filmu: