Czy Samuel Łaszcz, osławiony rębajło, warchoł znany na całą Rzeczpospolitą, morderca i gwałciciel, mający 236 wyroków banicji i 47 infamii, studiował na uniwersytecie w Bolonii?
Zadałem sobie to pytanie, patrząc na herb umieszczony na ścianie uniwersytetu bolońskiego. Jest jednym z wielu setek herbów, jakie pozostawili po sobie studenci tej uczelni w XVI i XVII wieku. Zajmują niemal całą powierzchnię ścian i sufitów krużganków, schodów, bram i sal wykładowych dawnego budynku uniwersyteckiego, znanego jako Archiginnasio. Pośród nich kartusz z herbem „Prawdzic” i napisem „Samuel Laszcz de Tuczap Polonus” A może był jakiś inny, bardziej uczony Samuel Łaszcz?
Uniwersytet w Bolonii, założony u zarania ubiegłego tysiąclecia, jest najstarszym w Europie i w ogóle najstarszym uniwersytetem cywilizacji łacińskiej. Przez kilkaset lat zajęcia prowadzone były w różnych miejscach. Także w prywatnych domach profesorów. Dopiero w 1531 r. legat papieski ufundował Archiginnasio anticol – gmach mieszczący wszystkie wydziały Uniwersytetu. Renesansowy budynek z dziedzińcem arkadowym pośrodku i głębokim podcieniem od ulicy ciągnie się naprzeciwko bocznej elewacji katedry. Pomimo protestów powstał w miejscu, gdzie miał znajdować się transept ogromnej świątyni. Skupienie wydziałów uniwersyteckich pod jednym dachem miało ułatwić władzom kontrolę nad studentami i profesorami. Dziś gmach zajmuje ogólnie dostępna biblioteka miejska.
Wróćmy do wspomnianego herbu. Życie Samuela Łaszcza mogłoby posłużyć za kanwę niejednego serialu. Strażnik koronny. Łotr nad łotrami, zarazem wielki żołnierz odbijający jasyr z rąk czambułów tatarskich. Wrogowie spod znaku półksiężyca, hen daleko, na Dzikich Polach, nad brzegami Morza Czarnego – panicznie się go bali, posądzając Łaszcza o konszachty z diabłem.
Zapewne jednych przerażał, innym imponował jego nieco demoniczny wygląd. Podgalał się wyżej od innych, tworząc zawadiacki rodzaj fryzury zwany łaszczówką. W jakimś stopniu fryzura ta była odbiciem jego nieprzewidywalnego charakteru. Ale potrafił też być czarujący i dowcipny. Mógł sobie nic nie robić z wyroków i pozostawać bezkarnym, gdyż miał możnego protektora w osobie jednego z najwybitniejszych polskich wodzów swojej epoki, hetmana wielkiego koronnego Stanisława Koniecpolskiego. Zasłużył na jego wdzięczność, gdy w 1617 roku, jako rotmistrz wojska kwarcianego odbił z rąk tatarskich jasyr i zwrócił Koniecpolskiemu uprowadzonych. Co znamienne, już w lutym kolejnego roku napadł na dwa prywatne miasteczka, Jarosławkę należącą do mściwego księcia Adama Rożyńskiego i Michałowkę. Broniących się mieszczan jego towarzysze mordowali, kobiety gwałcili, a oba miasteczka doszczętnie spalili.
Przed końcem 1618 roku zapadł na Łaszcza pierwszy wyrok banicji. Potem były kolejne zbrodnie i kolejne wyroki. Ale gdy tylko na wschodnich czy też północnych kresach Rzeczpospolitej rozpalała się wojna – ruszał na nią i w imieniu króla tłukł Szwedów, Tatarów czy Turków. Przy licznych zbrodniach, jakich dokonał, napadach na sąsiadów, na miasta i wsie należące do wielkich magnatów, sama protekcja Koniecpolskiego pewnie by nie wystarczyła, by ocalić mu gardło. Stracono przecież niejednego jego kompana. Jednak ceniono go za sukcesy na polu wielu bitew.
Niczym sienkiewiczowski Kmicic, wielkie winy zmazywał zwycięstwami nad wrogami Rzeczpospolitej. Tyle tylko, że ostatecznie nie czekał go happy end. Po tym, jak hetman Koniecpolski zmarł po przedawkowaniu środków podniecających – Łaszcz utracił protektora. Po wybuchu powstania Chmielnickiego zdążył jeszcze we wrześniu 1648 r. z szablą stanąć dzielnie pod Piławcami. Ale tam wojska koronne dowodzone przez nieudolnych referendarzy poniosły kompromitującą klęskę. Łaszcz umarł w Krakowie zaledwie kilka miesięcy później, 15 lutego 1649 r. Opuszczony przez wszystkich i oblegany przez dłużników.
„Zawiłe kwestie prawne rozcinał szablą, bo używać jej umiał, posługiwać się nią lubił” – podsumowywał jego żywot Józef Rolle, XIX-wieczny historyk kresowy z Kamieńca Podolskiego. Łaszcza w ostatecznym rozrachunku nie potępiał jednak. „Że był on nieszanującym cudzej własności rabownikiem. Temu nie przeczymy. (…) Ale że był wyobrazicielem epoki, w której wszystka społeczność łaszczowała po trosze, to także pewną jest rzeczą” – pisał.
Wyobrażając sobie Samuela Łaszcza z Tuczap herbu Prawdzic przemierzającego konno z szablą dzikie stepy na Ukrainie, przywykłego do życia w polu, walk, potyczek, trudno go sobie wyobrazić jako żaka na uczelni w Bolonii. A jednak herb na suficie bolońskiej alma mater jest bezspornym faktem. Jak zasugerował na fb już po ukazaniu się tego tekstu Pan Adam A. Pszczółkowski być może w Bolonii studiował nie słynny awanturnik lecz jego „stryjeczno-stryjeczny” brat, ksiądz kanonik łucki -Samuel Łaszcz.
Chyba pierwszym historykiem, który zwrócił uwagę na boloński herb Samuela Łaszcza był Mathias Bersohn, który w 1890 r. wydał w Krakowie broszurę „Studenci Polacy na Uniwersytecie Bolońskim w XVI i XVII wieku”. Studiowali tu przedstawiciele trzech stanów z Rzeczpospolitej. Szlachty, mieszczaństwa i duchowieństwa. W swojej publikacji Bersohn opisał wówczas 22 zachowane herby. Bezsprzecznie stanowiły one tylko część malowanych znaków, jakie na murach budowli pozostawili po sobie Polacy. Niektóre uległy zniszczeniu po tym, jak w XIX wieku gmach zmienił przeznaczenie na bibliotekę. Zresztą pisał o tym z goryczą sam Bersohn. Obawiał się, że reszta herbów, ulegających w tym czasie szybkiej destrukcji z biegiem lat zniknie. Stąd też starał się je uwiecznić w swojej broszurze.
„Zatrata miejscowych akt i dokumentów, odnoszących się do Stowarzyszenia rzeczonych studentów uniemożliwiła osiągnięcie bliższych wiadomości o pobycie, działalności i stanowisku rodaków naszych w tamtejszej wszechnicy. Zaledwie udało się nam wyśledzić co do niektórych z nich, kiedy mianowicie obrani byli profesorami, radcami, lub przedstawicielami wzmiankowanego Stowarzyszenia [Stowarzyszenia studentów Polaków w Bolonii]. Względem pozostałych i tego nawet uczynić nie można było z powodu zniszczenia napisów lub herbów. Podobnież dzieje się z wieloma pamiątkami naszej przeszłości w różnych miejscowościach w kraju i za granicami rozrzuconemi. Ząb czasu, zawieruchy wojenne, pożary, a nierzadko obojętność posiadaczy uszczuplają coraz bardziej i niweczą cenne te świadectwa oświaty i sławy naszych przodków. Powinniśmy więc, póki jeszcze czas, starać się z całą gorliwością o wydobycie z zapomnienia i ocalenie owych pamiątek (…)” – pisał.
Dziś nowożytnym herbom w Bolonii raczej nic nie grozi. Są cyfrowo udokumentowane, poddawane konserwacji, choć wiele z nich uległo z czasem tak daleko idącym zniszczeniom, że pozostały po nich jedynie puste pola.