Wioski w hiszpańskiej Galicji mijane na drodze do Santiago de Compostela zbudowane są z kamienia.
Wędrowanie do Santiago de Compostela nie przypomina pielgrzymek do Częstochowy. Jest indywidualne. Dlaczego ludzie wyruszają w tę podróż? Każdy ma pewnie swoje powody. Dla wielu jest to ważne przeżycie duchowe. Okazja do odnalezienia siebie, zaznania wewnętrznej ciszy. Nadzieja na przemianę. Dla innych jest to zaś sposób na spędzenie czasu. Poznanie ludzi z różnych krajów świata. Przejście pieszo kilkuset kilometrów w upale, deszczu, z niewielką ilością rzeczy w plecaku potrafi odmienić. Camino de Santiago stało się modne. Z każdym rokiem pielgrzymów jest coraz więcej. I nie ma znaczenia odpowiedź na pytanie, czy rzeczywiście w katedrze w Santiago de Compostela spoczywają autentyczne szczątki Apostoła św. Jakuba Większego.
Pielgrzymowanie do grobu Apostoła zaczęło się już w X, a może i IX stuleciu. Niesłabnącą popularnością pielgrzymki te cieszyły się przez pierwsze pięćset lat ubiegłego tysiąclecia aż po epokę reformacji. Jednak wspaniała architektura wież i fasady katedry św. Jakuba są widowiskowymi kreacjami triumfującego baroku.
Szlaki do grobu św. Jakuba gęsto oplatają dawną łacińską Europę. Te wiodące przez Francję przekraczały Pireneje i łączyły się w jedną wielką rzekę przecinającą północ półwyspu Iberyjskiego.
Dziś pielgrzymkę można rozpocząć z każdego miejsca. Z baskijskiego Bilbao czy Pampeluny. Z Burgos lub Leon. Ruszając w drogę otrzymacie książeczki „Credencial del Peregrino”. Wbijana jest do niej pieczątka z miejsca, z którego idziecie. Możecie stemplować je kolejnymi pieczątkami w oberżach, gdzie nocujecie, czy w mijanych kościołach. Wędrując swoim tempem, nocując w oberżach poznajecie innych pielgrzymów. Mijacie się po drodze. Spotykacie w przydrożnych tawernach.
W maleńkiej Albergue O’Candido zastajemy kilkanaście osób. Wszyscy rozmawiają po hiszpańsku, ale zaraz okazuje się, że choć mieszkają w Hiszpanii, w dużym stopniu są emigrantami z Ameryki Południowej i Środkowej. Ktoś jest z Kolumbii, kto inny z Gwatemali. Jest wspólne gotowanie, rozmowy, śmiechy i nagle około północy robi się cicho. Pielgrzymi idą spać. Dla mnie zostaje nocleg w śpiworze na karimacie rozłożonej na blacie stołu. Pobudka przed świtem. Na zewnątrz jest jeszcze ciemno. Wtedy starszy pan zadaje mi pytanie po polsku. Okazuje się, że z pochodzenia jest Polakiem. Na imię ma Jerzy. Urodził się już po wojnie w Niemczech, dokąd w czasie wojny wywieziono jego ojca na roboty. Po wojnie jego ojciec w Niemczech już pozostał. Ożenił się. Pan Jerzy wędrował z książką Jerzego Andrzejewskiego „Popiół i diament” pod pachą.
Staram się czytać po polsku. A jak czegoś nie rozumiem, pomagam sobie niemieckim przekładem książki – opowiadał. Wraz z nim szła jego żona. Hiszpanka z Wysp Kanaryjskich. Mieszkamy w Niemczech, lecz w domu rozmawiamy głównie po hiszpańsku. To jest teraz mój język – przyznawał.
Spotkaliśmy się jeszcze tego samego wieczora przypadkiem w miasteczku Melide. Była wspólna kolacja w „pulperi ezequiel” na przeciwko kościółka San Roque z pięknym, klasycznym romańskim portalem. Pan Jerzy zamawiał kolejne lokalne dania do spróbowania. Nie pozwolił nam zapłacić. Chciał ugościć rodaków spotkanych w małej oberży.
Wróćmy jednak do poranka. Wyłaniał się z mgły. Szliśmy na zachód, pokonując niewielkie wzgórza. Łąki, na których wypasały się konie. Sadzone współcześnie niewielkie lasy eukaliptusowe nie chroniące ani przed słońcem, ani przed deszczem. Poniżej kilka zdjęć z pierwszej wsi, jaką mijamy – O’ Burgo. Tu od stuleci panuje kultura budowy kamiennych domów. Nie są duże, ale wzniesione z kamiennych ciosów. Dachy pokryte są łupkiem. Nadproża, obramienia okienne w skromnych i w gruncie rzeczy prymitywnych chałupach wykonane są z ogromną umiejętnością. Już na pierwszy rzut oka widać, że tu kamieniarze mieli w ręku nie lada umiejętności.