Aleja Niepodległości pomiędzy Narbutta a Rakowiecką po obydwu stronach jest niemal w całości zabudowana modernistycznymi kamienicami z lat 30. XX w. Mocno przeszklonym przyziemiem wyróżniał się tu dom pod numerem 156, zaprojektowany przez Jadwigę i Janusza Ostrowskich.
Butelka coca-coli w połowie lat 70. kosztowała bodajże sześć złotych i bardzo przyjemnie było ją opróżnić, siedząc przy stoliku na antresoli kawiarni Luna w Al. Niepodległości 156. Kawiarnia ta już zawsze kojarzyć mi się będzie ze smakiem zimnej coca-coli pitej wprost z butelki. Miała antresolę, sporo powietrza, duże szyby, przez które widać było ulicę oraz lekkie i bardzo proste, za to kolorowe mebelki. Oświetlenie stanowiły nieregularnie zwisające z sufitów lampy w formie metalowych kielichów oraz nieco wyszczerbione kafelki, gorseciki na posadzce.
Do Café Luna czasem zaglądałem z kolegami. Raz umówiłem się z dziewczyną poznaną na zimowisku w klasie ósmej, zaś w czasach licealnych niemal codziennie przechodziłem obok witryny Luny w drodze na przystanek autobusu 163, którym jeździłem do szkoły.
Café Luna sprawiała na mnie wrażenie wnętrza bardzo nowoczesnego, choć wcale nie była taka nowa. Skłonny byłem wtedy uważać, że jej wystrój pochodzi jeszcze sprzed wojny, choć było to jedno z licznych, nowoczesnych wnętrz warszawskich powstałych w dobie popaździernikowej odwilży. To był czas, gdy projektanci dosłownie prześcigali się w nadawaniu Warszawie sznytu zachodniej metropolii, choć inwestorami były niemal wyłącznie instytucje państwowe, a wiele znakomitych pomysłów rozbijało się o brak materiałów. Ratowano się często dostępnymi erzacami, ale i tak efekt bywał znakomity. Wiele z tych wnętrz (zwłaszcza kawiarnianych) przetrwało do końca istnienia PRL-u. Niestety dziś nie ma śladu po Lunie. W jej miejscu działa kebabownia. Nic nie zostało z posadzek w gorseciki, dawnych mebli i elementów wyposażenia. Pozostała jedynie antresola.
Drugim lokalem na parterze kamienicy, który na zawsze zapadł mi w pamięć, był zakład fotograficzny (po lewej stronie elewacji). Zakład, jak zakład. Może ze dwa razy w życiu robiłem w nim zdjęcia do legitymacji. Ale zawsze za szklaną witryną, obok zdjęć zwykłych ludzi była fotografia kogoś znanego. Pomimo upływu lat zakład istnieje nadal (dziś to „Foto Studio 156 Marzena Gierasimowicz”), a na wystawie obok siebie widnieją fotografie Magdaleny Zawadzkiej i Andrzeja Kopiczyńskiego.
Gdy urządzano Café Luna, fasada kamienicy pod nr 156 była mocno pokąsana śladami po pociskach oraz odłamkach. Zapewne większość z nich pochodziła z czasów Powstania Warszawskiego, ale zniszczenia w Al. Niepodległości miały miejsce już we wrześniu 1939 r., gdy Niemcy nacierali od strony Rakowca i Pola Mokotowskiego. Kilka lat wcześniej, latem 1939 r., ten sam dom zachwycał lekką, nowoczesną sylwetką, błyszczał szkłem i cieszył festonami kwiatów zdobiących wszystkie bez wyjątku loggie balkonowe. W nowocześnie zabudowanych Alejach w 1938 czy też 1939 r. gołym okiem widać było rezultaty propagowanej przez władze miejskie akcji ukwiecania stolicy.
– Moja mama lubiła kwiaty, ale o tym, jakie mają rosnąć w naszej loggii decydował właściciel kamienicy. W rezultacie wszystkie kwiaty, w całym domu były identyczne. Konkurowaliśmy z sąsiadami – opowiadała mi przed kilkunastu laty pani Halina. Zachwycała się domem, w którym spędziła zaledwie kilkanaście miesięcy życia.
– Ach, cóż to było za mieszkanie! Żyliśmy w komforcie. Dni płynęły szczęśliwie i nikt z nas nie spodziewał się, że są to ostatnie miesiące naszego szczęścia i dobrobytu.
Cena za pokój 100 złotych, a pokojów trzy. Łazienka była mała, za to kuchnia duża, z sionką dla kucharki i oknem wychodzącym na podwórka. – Z gabinetu ojca rozciągały się widoki na nowoczesne domy mieszkalne wzdłuż Alei Niepodległości. Pamiętam klatkę schodową. W jednej futrynie znajdowała się para drzwi. Tymi z lewej strony wchodziło się do szerokiego korytarza. Z niego na prawo do jadalni i salonu, a na lewo do gabinetu ojca. Na końcu była łazienka i z prawej mój pokój. Z kolei przez drzwi z prawej wchodziło się do wąskiego korytarzyka, z którego wiodło wejście do kuchni. Tam królowała Aniela. Była świetną kucharką – opowiada pani Halina.
Jak mówi, do mieszkania wprowadzili się wiosną 1939. – Mama narzekała, że mieszkanie jest małe, ale dzięki niej wydawało się ono duże. Miała świetny gust, interesowała się sztuką. Odwiedzała muzea, podróżowała, no i stać ją było na realizację marzeń w określonym wymiarze. Ojciec się nie wtrącał, a mama kupowała nowoczesne meble. Rodzice nazywali je bauhausowskimi. Pamiętam metalowe lampy i skórzane fotele – wspominała pani Halina. Bajka skończyła się bardzo szybko, bo we wrześniu 1939 r. Już w pierwszych miesiącach okupacji pani Halina z matką musiały opuścić dom.
Jarosław Zieliński ustalił, że właścicielami budynku byli Stefania Depczykowa, Lucjan Altenberg i Stanisław Makowski. W książce telefonicznej PAST na rok 1939 nazwisko ostatniego z nich figuruje obok adresu kamienicy w Al. Niepodległości 156. Wśród innych lokatorów odnajdujemy architekta Stanisława Biernackiego-Poraja, adwokata Adama Antoniego Landy’ego, Jana i Ludmiłę Rzeckich, Zofię Leśniewską, Marię d’Alphonse oraz dyrektora warszawskiego biura linii lotniczych Air France Henri Thrioreau. Żadnej z tych osób nie wspominała w rozmowie ze mną pani Halina. Nie powinno to jednak dziwić, gdyż jak opowiadała, jej rodzina mieszkała w kamienicy krótko, zaś rodzice nie utrzymywali z sąsiadami znajomości.
Jak wspomniałem, projektantami budynku byli małżonkowie Jadwiga z domu Tittenbrun i Janusz Michał Ostrowscy. Oboje od 1933 r. byli absolwentami warszawskiego Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej. Oboje też młodzi, zaledwie trzydziestoletni, nasiąknięciu byli ideami nowoczesnej architektury funkcjonalizmu, entuzjastycznie przyjmowanymi przez pokolenie architektów kończących warszawski wydział w latach 30.
Funkcjonalistyczna architektura kamienicy w Alei Niepodległości jest przykładem tych fascynacji. Pomimo narzuconych oszczędności architektom udało się przemycić nieco rozwiązań nowoczesnych i efektownych plastycznie. Jest w tym domu charakterystyczna dla prac ówczesnych, młodych absolwentów PW – lekkość i elegancja przy jednoczesnej prostocie architektury. Dom zdawał się „grać” w pierzei ulicy, a jego fasadę nadal, pomimo zaniedbania i oszpecenia koszmarnymi reklamami, odbieramy jako pełną harmonii.
Budynek w chwili powstania musiał być dobrze odbierany przez środowisko architektów, skoro zaprezentowany został w 1938 r. na łamach czasopisma „Architektura i Budownictwo”. Wysokością został dostosowany do narzuconego gabarytu zabudowy Al. Niepodległości, przerastając jednocześnie sąsiedni budynek w Al. Niepodległości 158, wzniesiony jeszcze w 1929 r. (projekt Włodzimierz Winkler) i nadbudowany dopiero wojnie. Kamienica ma dość często stosowany w latach 30. XX w. żelbetowy szkielet konstrukcyjny wypełniony pustakami typu „Universal 2”. Jak czytamy w „AiB”, architekci zastosowali stropy pustakowe, gęsto żebrowe, lekkie ścianki działowe z tzw. trocinówki (w mieszkaniach) oraz dwa razy grubsze ściany działowe pomiędzy mieszkaniami z kilkucentymetrową izolacją akustyczną wewnątrz. Konstrukcje schodów powstały w żelbecie.
Partia cokołowa kamienicy została lekko podcięta i silnie przeszklona. Dzięki szklanym witrynom i ciągnącemu się przez całą szerokość elewacji pasmowemu oknu oświetlającemu wnętrza antresol, ciężka masa budynku zdawała się unosić w powietrzu. Murowane partie przyziemia, stanowiące kompozycyjną ramę dla przeszkleń wykonano ze sztucznego granitu. Dziś trudno to dostrzec, ponieważ partie muru zapaćkane są tu wieloma już warstwami farby.
Narożniki witryn sklepów ujmujących po obydwu stronach główne wejście do budynku zostały wyoblone i wykonane z giętego szkła. Było to rozwiązanie kosztowne, nowoczesne i nie tak znowu częste w Warszawie. W latach 30. XX w. w stolicy narzekano na niską jakość szkła używanego do szklenia szyb w budynkach. Daleko im było do idealnej gładzi, tak jak to miało miejsce na polskim Śląsku czy też Czechach lub Niemczech. Tafle szkła były często nierówne i w silnym świetle zdawały się falować.
Wyższe partie elewacji są jaśniejsze. Po bokach ujęte zostały jednoosiowymi loggiami balkonowymi oraz obłożne boniowaniem płytowym. Ze względów oszczędnościowych nie wykonano go jednak z piaskowca, lecz ze szlifowanych tynków szlachetnych „felzytyn S”. Ciekawym rozwiązaniem, niezbyt częstym w ówczesnej architekturze warszawskiej, było zastosowanie ścianek z luxferów, oddzielających loggie balkonowe od ścian sąsiednich kamienic.
Na każdym piętrze znalazły się po dwa większe trzypokojowe mieszkania oraz jedno mniejsze, dwupokojowe z oknami zwróconymi w stronę podwórka. Dwa mieszkania trzypokojowe miały wspomniane loggie, zaś jedno z nich także balkon od strony podwórka. Widok z niego nie był jednak zbyt frapujący. Wychodził bowiem na mur więzienia mokotowskiego. Każde mieszkanie miało oddzielną kuchnię i łazienkę, lub łazienkę i toaletę. W większych mieszkaniach zamontowane zostały kuchenki gazowe, zaś w mniejszych elektryczne. Dom wyposażony też został w zsypy na śmieci i własną spalarnię. Aby podłączyć się do sieci telefonicznej lub radiowej wystarczyło wetknąć kabel do odpowiedniego gniazdka. Wszystkie instalacje elektryczne ukryto bowiem w ścianach.
W łazienkach i kuchniach obficie stosowano klinkier na posadzkach i glazurę na ścianach. Kafelkami, gorsecikami pokryto też posadzki w loggiach balkonowych. Architekt Juliusz Żórawski w felietonie zamieszczonym na łamach tego samego numery Architektury i Budownictwa, w którym ukazała się prezentacja kamienicy w Al. Niepodległości, pisał z przekąsem, że we wszystkich luksusowych domach, gdzie komorne jest wysokie, łazienki i kuchnie obłożone są glazurą „Coraz gorszą, bo zapotrzebowanie jest wielkie, a z Czech nic nie można sprowadzić”.
Na to zwiększające się zapotrzebowanie, związane z boomem na budowę luksusowych domów mieszkalnych, starali się odpowiedzieć krajowi producenci z fabryką firmy „Dziewulski i Lange” w Opocznie. Jak czytamy w książce Hanny Faryny-Paszkiewicz i Zuzanny Fruby „Gorseciki”, w roku 1934 w Opocznie uruchomiono glazurownię nastawioną na produkcje płytek podłogowych.
Westybul i klatka schodowa, doświetlona oknami od podwórka nie są zbyt obszerne. Projektanci starali się zaoszczędzić miejsce na mieszkania. Wykończono je jednak z elegancją, choć kamienna okładzina znalazła się jedynie na ścianach wąskiego westybulu. Za to posadzki na podestach schodów bardzo starannie wykonano z czarnego lastrico.
Gdy wybuchła wojna, ojciec Pani Haliny został zmobilizowany i przepadł na wiele miesięcy . Odnalazł się w 1941 r. Pani Halina z matką klepały przez ten czas biedę i przeniosły się pod Warszawę. Do kamienicy w Al. Niepodległości nigdy już nie powróciły. Sam dom przetrwał wojnę. W 1945 r. fasada kamienicy okaleczona była licznymi śladami po pociskach, ale dom szybko udało się przystosować do ponownego użytku. W przyziemiu po lewej stronie od głównego wejścia ulokował się sklep z artykułami gospodarstwa domowego. Zaś po prawej biuro techniczne Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego. Jeszcze przed 1957 r., w miejscu zajmowanym wcześniej przez biuro, urządzono Café Luna.