Kercelak był największym targowiskiem Warszawy. Pełen ludzi i straganów, stanowił własny, zamknięty świat, do którego ludzie ze Śródmieścia odbywali egzotyczne wyprawy.
Kto był pierwszą ofiarą bandy Taty Tasiemki na warszawskim Kercelaku? Nie ma pewności. Reporter Tajnego Detektywa z 1933 r. uważał, że zaczęło się w roku 1928 od ściągnięcia haraczu z handlarza Izraela Pejczera. Któregoś dnia odwiedziło go dwóch bandziorów: Pantaleon (Leon Karpiński) oraz Juda Szteinworf. Musieli uznać, że Pejczer jest kupcem zamożnym, gdyż zażądali od niego okrągłej sumy 1000 złotych za prawo do handlowania na placu. Pejczer nie wiedział jeszcze, z kim ma do czynienia. Wyśmiał ich i kazał iść precz. Szybko zmienił zdanie. Bandyci wyciągnęli rewolwery i zagrozili, że jak nie zapłaci to go zastrzelą. Zastraszony Pejczer wypłacił tyle, ile miał – 800 zł. Wydawało się, że kupił sobie spokój.
Ale z gangsterami nie było żartów. Przypomnieli sobie o nim trzy lata później. Któregoś dnia w roku 1931 Pantaleon ze Szteinworfem ściągnęli go z placu i zawlekli do ciemnej bramy kamienicy, gdzie nie było świadków. Kazali mu „zwrócić” brakujące 200 złotych wraz z odsetkami. Bili go tak długo, aż zmaltretowany, ledwo żywy zgodził się zapłacić.
W powieści „Król” Szczepana Twardocha gang Taty Tasiemki urasta do rozmiarów mafii. W rzeczywistości była to kilkudziesięcioosobowa banda terroryzująca największe warszawskie targowisko na placu Kercelego i jego okolice. Przeszła jednak do czarnej legendy Warszawy. Dodajmy tu, że ówcześni bossowie świata przestępczego Warszawy nie przypominali amerykańskich gangsterów, których fortuny zrodziła prohibicja. Na ulicy Warszawy trup nie słał się gęsto, jak w Chicago, a rodzimi gangsterzy nie toczyli ze sobą krwawych wojen na ulicach miasta. I choć Tata Tasiemka miał dojścia do przedstawicieli władz sanacyjnych, to jego władza ograniczała się do Kercelaka z przyległościami. Niech nas nie zmylą jednak zabawne pseudonimy warszawskich bandytów. Dla swoich ofiar bywali równie przerażający, jak amerykańscy mafiozi.
Najpierw jednak zobaczmy, czym był dla przedwojennej Warszawy Kercelak założony już w latach 60. XIX w. Popularność zyskał on po 1870 r., kiedy to przeniesiono nań stragany ze zlikwidowanego targowiska na Placu Grzybowskim.
Dziś w miejscu Kercelaka znajduje się pełen samochodów i tramwajów węzeł drogowy ziejący poza tym pustką. Przed 1939 r. był największym targowiskiem w całej Polsce. Tysiące handlarzy, dziesiątki tysięcy kupujących każdego dnia. Nieustany gwar, ruch, nawoływania.
„Brodaci kupcy wybiegali z kramów i wołali przechodniów wołając: choć pan!, choć pan!. Niektórzy, co bardziej energiczni chwytali przechodzących za ramię i starali się ich przyciągnąć do swojego kramu” – wspominał przed laty na łamach „Stolicy” Jan Miller.
Cały teren wybrukowany był kamieniami polnymi (kocimi łbami) poprzecinanymi w części centralnej cementowymi chodnikami, przy których stała niezliczona liczba drewnianych budek i straganów. Na południu bazar ciągnął się od rogatek wolskich u wylotu Chłodnej przy Towarowej. Na północy dochodził Okopową aż do Żytniej. Dystans ładnych kilkuset metrów.
Zarówno Towarowa, jak i Okopowa zdawały się wpadać w plac niczym ujścia rzek zakończone lejkami. Tam, w tych lejkach w dni targowe już o świcie ustawiały się chłopskie furmanki z ziemniakami, kapustą, warzywami i jabłkami. Z osłoniętymi słomą koszami jaj i żywym drobiem. Centrum zajmował rozległy prostokątny plac z setkami drewnianych bud tworzących „branżowe” sektory. Całość otaczały tory tramwaju, który przeciskając się pomiędzy straganami objeżdżał targowisko.
Jak pisał Zbigniew Pakalski w „Warszawie moich wspomnień”, w węższej części placu, pomiędzy Chłodną a Ogrodową można było kupić wyroby żelazne i metalowe. Rowery, gramofony i płyty gramofonowe ze starymi przebojami. Każdy mógł sobie coś tu wybrać. W narożniku vis a vis fabryki Majdego znajdował się tak zwany ręczniak. Tu organizowano lotne szulernie, kwitła gra w trzy karty, wtajemniczeni mogli nabyć broń. Znaczna część oferowanych rzeczy pochodziła z kradzieży, od rowerów po zwierzęta. Ceny były oczywiście zaniżone. Ale ambicją „andrusów warszawskich” był mieć spryt i kupować za bezcen.
Od strony linii tramwajowej biegnącej Okopową handlowano zwierzętami. W soboty papugami, gołębiami, dzikimi ptakami, żywymi rybami, myszami, w dni powszednie kurami, gęśmi, kotami, psami rasowymi i nierasowymi oraz szczeniętami. Psy i koty nierzadko pochodziły z kradzieży. W 1936 r. policja pod dowództwem nadinspektora Adama Felsa i inspektorów Polskiej Ligi Ochrony Zwierząt dokonali obławy na handlarzy ptakami leśnymi. Znaleziono czyżyki, szczygły, zięby, gile, makolągwy.
Złodzieje mieli jednak swój kodeks honorowy. Nie wolno było kraść gołębi. Legalne pochodzenie ptaków miało poświadczać znaczenie skrzydeł czerwona farbą olejną. Para zwykłych gołębi kosztowała około 5 złotych.
Zdarzały się też zaskakujące okazy dzikich ptaków. Reporter miesięcznika „Na Około Świata” spisujący w 1929 roku wrażenia z bazaru w taki sposób, jakby relacjonował co najmniej wyprawę do krajów egzotycznych, zainteresował się handlarzem sów. Wypatrzył klatkę, w której spokojnie siedziało siedem takich ptaków. Każda jednak innego gatunku, opierzenia i wielkości.
„Pytam knajaka od ptaków:
– Kto to kupi i po co?
– Kupią. Lubią tutejsi, przeważnie robotnicy. Są bardzo dla nich dobrzy.
– Drogo? – pytam
Twarz zmienia się natychmiast. Grymas pełen godności i wahania.
– Sześć złotych. Panie, co to za ptak, taka sowa!… W nocy widzi bez okularów!” – pisał.
Kercelak to oczywiście miejsce, gdzie w najlepsze kwitła warszawska gwara. Oto próbka zrelacjonowana w 1939 r. przez dziennikarza „Kuriera Warszawskiego”.
Kram odzieżowy. Handlarz w czapce maciejówce i butach z cholewami targuje się z młodzieńcem, amatorem na garnitur świąteczny. Raz tylko jeden nicowany zapewnia handlarz. – Łach jak nowy i wszystkiego za 10 złotych oddam, bo miarę masz pan niewielką, w sam raz na pana – przekonuje. – Kiedy spodnie przeświecają – zauważa nieśmiało młodzieniec. – A kto mówi, że nie. Takie, co by były matowe, jak szyba na razurze, nie mogą być razem z marynarką za dychę. No, oddam za dziewięć złotych boś mnie pan zgniewał. Idzie?
Gdzie indziej naczynia fajansowe i porcelanowe na wymianę. Chętnych do takiej transakcji nigdy nie brakowało. Był też cały sektor pełen sztucznych kwiatów. Zrobione przez chałupników z kolorowych bibułek. Alejką szło się niczym kwietną ulicą. Bibułkowe róże, irysy, astry i chryzantemy. Handlarka gotowa była wmówić, że są że piękniejsze od prawdziwych róż. – Te róże, proszę paniusi ubiorą cały stół świąteczny. A wyglądają jak żywe. Chciałoby się powąchać. Do jesieni będą stali i nie wypłowieją – zachęcała handlarka.
Były też droższe kwiaty z piór barwionych i materiałów, ale z uwagi na ich cenę chętnych na nie jest mniej.
W okolicznych domach mieściły się wiecznie gwarne szynki. Zjeść można było też w budach na samym bazarze. Sprzedawano kiełbasę, kiszkę lub serdelki na gorąco podawane na świeżo ostruganym patyku. Serdelki były jedną z najbardziej popularnych potraw w ówczesnej Warszawie, sprzedawanych na ulicy czy w barach. Pałaszowali je zarówno robotnicy, jak i inteligenci. Na bazarze można było też kupić ciepłą zupę nalewaną do fajansowych misek, a pomiędzy tłumem przeciskały się sprzedawczynie racuchów.
Władcą takiego właśnie świata zamierzał być od 1928 r. herszt gangu Tata Tasiemka, a w rzeczywistości Łukasz Siemiątkowski. Trzon bandy oprócz Siemiątkowskiego i jego prawej ręki Pantaleona czyli Leona Karpińskiego, tworzyli Aleksander Bocheński, Stanisław Cieśliński, Hersz Dusznicki, Czesław Janiak, Stanisław Jakubczak, Chaskel Kantor, Gabriel Lipszyc, Wacław Osmański, Aron Perelman, Adam Plackowski, Szymon Szmigiel, Juda Szteinworf. Wszyscy wówczas dość młodzi, w wieku około 25-40 lat. Polacy i Żydzi. Oczywiście do tego dochodzili różni „żołnierze” i pomocnicy. Łącznie kilkadziesiąt osób. Pantaleon uzurpował sobie prawo zezwalania poszczególnym kupcom na handlowanie i powszechnie nazywany był „Królem Kercelaka”, choć tak naprawdę był jedynie cieniem Taty Tasiemki.
Jak pisał na gorąco w 1932 r. „Tajny Detektyw”, gangsterzy uzbrojeni w rewolwery wymuszali od kupców pieniądze, grożąc w razie odmowy biciem lub śmiercią. Opornych bito, nierzadko kaleczono. „Zdarzało się, że bez żadnej przyczyny członkowie bandy napadali na kupców, bili ich, nie podając powodów , a następnie zgłaszali się z żądaniem wypłacenia im należnej sumy pieniężnej” – relacjonował „Tajny Detektyw”.
Ich herszt Łukasz Siemiątkowski to działacz PPS-u, brat łata, zlumpowany proletariusz o drobnomieszczańskiej elegancji, w swoim czasie rządził w mordowaniach Woli i Powązek. Nieco dziwaczny pseudonim był pamiątką po czasach, gdy pracował w fabryce produkującej wstążki. W 1918 r. omal nie uniknął rozstrzelania przez Niemców, którzy aresztowali go za działalność bojową. Uratował go koniec wojny.
Potem został politykiem i bandytą zarazem. Już w 1919 r. kandydował z ramienia PPS-u do Sejmu Ustawodawczego. W 1928 r., kiedy to zaczął działalność gangsterską, bezskutecznie kandydował do senatu. Nieco wcześniej, w 1926 r. wybrano go na członka Rady Kasy Chorych Warszawy, a rok później został nawet radnym miejskim. Momentem zwrotnym w jego karierze był rozłam, jaki w 1928 r. dokonał się w PPS-e. Był jednym inicjatorów powołania PPS-u dawnej Frakcji Rewolucyjnej. Ale bardziej niż polityką zajął się wówczas zwyczajną gangsterką.
„W cywilu zupełnie porządny człowiek”, a prywatnie pod filuternym pseudonimem Tasiemki „szantażysta wysokiej klasy” – pisała o nim prasa.
Początkowo bandyci zastraszali wybranych kupców. Bili ich, grozili rewolwerami. Niektórych kilkukrotnie. Gdy na przykład szantażowani kupcy odzieżą Dawid Portugal i Beniamin Fuks postanowili uciec przed bandytami z Warszawy, zostali po drodze na dworzec osaczeni, sprowadzeni do restauracji Bar Polski, tam tak sterroryzowani, że nie dość że zapłacili, to jeszcze uregulowali suty rachunek w restauracji za libację bandy. Motyw opłacania za bandytów rachunków w restauracjach pojawiał się w wielu zeznaniach szantażowanych kupców z Kercelaka.
Im dłużej działał gang Taty Tasiemki, tym bardziej krzepł, a jego pozycja na bazarze stawała się mocniejsza. W 1931 r. zaczęli ściągać stałe haracze od wszystkich handlujących. Większość płaciła. Opornych zastraszano, bito, zmuszano do rezygnacji z handlu. Pośród opornych znalazł się m.in. Nuchejm Drumlewicz. Najpierw został pobity. Potem wezwany do restauracji pod Kogutem, gdzie w obecności ośmiu członków bandy odbyła się dintojra (czyli bandycki sąd). Zrezygnowany kupiec zapłacił żądaną sumę, choć udało mu się wyprosić jej rozłożenie na dwie raty płatne w ciągu dwóch tygodni.
Gangsterzy czuli się władcami targowiska. Na swój sposób rozsądzali spory pomiędzy handlującymi. Nie tyle sprawiedliwie, co z korzyścią dla siebie. Gdy jeden z uczestników sporu zwracał się do bandytów i wnosił na ich rzecz opłatę, do któregoś z lokali zwykle wzywano druga stronę i zaczynał się dintojra. Bandyci szybko rozwiązywali sprawę na korzyść swojego „klienta”. Odwołań od wyroków nie uwzględniano. Zapewne miewali też u ludzi, za którymi się wstawili dług wdzięczności, który potrafili wyegzekwować.
Tata Tasiemka „urzędował” zwykle w kawiarni Aleksandrówka na Woli. Dintojry, na które ściągano ofiary odbywały się z reguły w okolicznych lokalach. M.in. w restauracji Pod Kogutem, restauracji przy Smoczej, Pod Krzywą Latarnią, czy w Barze Polskim.
„Tajny detektyw” opisywał przypadek sporu pomiędzy Ickiem Szylgoldem a Aronem Perelmanem. Perelman zamierzał wznieść sprawę do sądu polubownego. Gdy Szylgold zwrócił się do gangsterów o pomoc, Tata Tasiemka stwierdził, że on sąd polubowny rozsądzi, gdyż Kercelak to jego rewir. Dintojra zasądziła przede wszystkim wypłacenie przez Szylgolda 200 złotych na rzecz bandy.
Bandyci nie gardzili też innymi źródłami dochodu. I tak opanowali nie tylko na Kercelaku, ale też na terenie pobliskiej Wenecji lunaparkiem grę w trzy karty, ruletkę, loteryjkę czy pasek. Przy Krochmalnej 73 banda prowadziła przez jakiś czas własny, pokątny dom gry. Wreszcie próbowali ciągnąć zyski z dość głęboko zakamuflowanych domów publicznych (m.in. przy Pańskiej 19). Działania te nie odnoszą się już jednak bezpośrednio do samego Kercelaka.
Proceder i coraz bardziej demoralizująca bezkarność bandy Taty Tasiemki pewnie trwałaby dłużej, gdyby nie z jednej strony coraz liczniejsze artykuły prasowe, z drugiej reakcja samych kupców z Kercelaka. Już wcześniej bezskutecznie składali oni skargi w VII komisariacie policji przy Krochmalnej 56. Ostatecznie zwrócili się z prośbą o ratunek do Związku Bezpartyjnych Żydów w Warszawie. Ten z kolei zgłosił sprawę do wydziału bezpieczeństwa Komisariatu Rządu. Do aresztowań i do sfinalizowania rozprawy sądowej walnie przyczynił się szef wydziału bezpieczeństwa Mieczysław Lissowski. Śledztwo prowadzono pod jego nadzorem. W trakcie rewizji u członków bandy odnajdywano broń. I tak w domu Siemiątkowskiego zarekwirowano siedem rewolwerów.
Tata Tasiemka, jak pisał Stanisław Milewski w „Ciemnych sprawach międzywojnia” zapewniał przed sądem, że sam nie wyłudzał pieniędzy od właścicieli straganów, lecz robili to jego ludzie. Ze sprawozdań sądowych przekonać się jednak można, że niektórzy świadkowie obciążali bezpośrednio Siemiątkowskiego, twierdząc, że dawali mu czasem sporne kwoty.
Kariera Taty Tasiemki i Pantaleona w zasadzie skończyła się, gdy zostali aresztowani. Na ławie oskarżonych wraz z nimi stanęło trzynastu członków jego bandy. Jednak Tata Tasiemka miał dość szerokie „plecy”. Sam minister (potem premier) Felicjan Sławoj-Składkowski stwierdził ponoć, że porządek i bezpieczeństwo straganów Kercelaka spoczywało na jego dyskretnych chłopcach. Zresztą sam też ponoć dzięki Tacie Tasiemce odzyskał portfel skradziony wraz z dokumentami. Pieniądze, podobno za zgodą premiera zatrzymał złodziej.
Siemątkowski, skazany początkowo na trzy lata, otrzymał zmniejszenie kary do lat dwóch, a w 1935 r. – ułaskawienie od prezydenta RP. Wyszedł na wolność, ale na Kercelak nie wrócił. Za to w 1937 r. został odznaczony Krzyżem Niepodległości. Gdy okazało się, że zataił, że był skazany, odznaczenie mu odebrano.
Gorzej powiodło się Pantaleonowi, czyli Leonowi Karpińskiemu, który stanowił postrach handlujących na Kercelaku. Został skazany na sześć lat ciężkiego więzienia.
Rozprawa z Tatą Tasiemką i królem Kercelaka nie sprawiły, że miejsce to zamieniło się targowisko, na którym handlują i kupują wyłącznie ludzie uczciwi. Nic z tych rzeczy. Policja nadal urządzała tu co jakiś czas prawdziwe obławy. Największą tuż przed zaduszkami w 1938 r. urządził urząd Śledczy w porozumieniu z 3. i 7. komisariatem policji. Jak relacjonował „Kurier Warszawski”, na plac zajechało pięć samochodów i dwie pancerki policyjne. Kercelak zwartym pierścieniem otoczyło około 350 policjantów i wywiadowców. Policja z tłumu wyławiała notorycznych złodziejów, paserów itp. Przestępcy wpadali niczym ryby w sieci, a połów był niezwykle obfity. Zatrzymano wówczas 69 przestępców poszukiwanych przez sądy, 52 złodziejów i paserów, zakwestionowano 47, zapewne kradzionych rowerów i ogromną ilość części rowerowych. Jednak to nie złodzieje i paserzy byli najgorsi, lecz gangsterzy, który usiłowali zająć miejsce gangu Taty Tasiemki. Była to m.in. banda Romualda Zubowicza działająca znacznie bardziej brutalnie od i tak groźnych gangsterów Siemiątkowskiego.
Działalność przestępcza gangu Taty Tasiemki była jednak niewinną zabawą wobec tego, co nastąpiło w czasie okupacji. Na zdjęciach z roku 1940 na bazarze oglądamy jeszcze tłumy handlarzy. Niektórzy z opaskami na rękach z gwiazda Dawida. Popularny stał się wówczas handel olejem czy starym żelastwem. Jednak wkrótce z Kercelaka zniknęli żydowscy handlarze i ich klienci. Zamknięci w getcie ostatecznie skazani zostali na śmierć.
Tymczasem 2 września 1942 r. na bazar spadły sowieckie bomby. Drewniane budki pochłonął ogień. Spłonęło około tysiąc straganów. Niemcy zakazali budowy nowych, drewnianych bud. Pomimo to część kupców, zdobywając na lewo drewno, odbudowało je. Nie na zbyt długo. W 1944 r., jeszcze przed wybuchem Powstania Warszawskiego niemiecki okupant ostatecznie doprowadził do likwidacji bazaru.