Mało urodziwe budynki pofabryczne u zbiegu Marszałkowskiej 114 i Złotej weszły do dziejów Warszawy z co najmniej z trzech powodów. Tu w teatrzyku Ananas w 1931 roku miało miejsce głośne zabójstwo tancerki Igi Korczyńskiej, w filii kawiarni Ziemiańskiej z ogródkiem spotykała się w latach 30. XX w. branża filmowa stolicy, zaś smakosze przesiadywali w centrali jednej z najsłynniejszych restauracji warszawskich dwudziestolecia międzywojennego „Pod Bukietem”.
Pretekstem do przypomnienia miejsca, gdzie znajdowała się restauracja Pod Bukietem stało się dla mnie spotkanie w Gdyni. Przy okazji gdyńskiego weekendu architektury we wrześniu tego roku wraz z Mariuszem Majewskim (współpracującym z fundacją Hereditas) oglądaliśmy wnętrza kamienic. W jednej z nich, u zbiegu 3 maja i Zgoda zagadnęliśmy panią spotkaną na klatce schodowej. Okazało się, że jest współwłaścicielką budynku.
– Dom budował mój dziadek Henryk Ziegenhirte. Był członkiem zarządu firmy Pod Bukietem – opowiadała. Jak się okazało ten bardzo wówczas nowoczesny i znakomicie wyposażony budynek nie został całkowicie ukończony przed wrześniem 1939. Jego elewacji nie zdążono jeszcze otynkować, lecz luksusowo wykończone wnętrza były niemal gotowe. Wraz z nastaniem okupacji kamienicę zajęli Niemcy. Właściciel po wojnie powrócił do Gdyni ze zburzonej Warszawy gdzie mieszkał – Na parterze kamienicy zaprojektowana była restauracja. Po jej przejęciu przez komunistów pradziadek we własnej restauracji zatrudniony został jako pracownik – opowiadała jego wnuczka.
Gdy w 1938 r. Henryk Ziegenhirte przystąpił do budowy kamienicy w Gdyni, warszawska firma Pod Bukietem obchodziła swoje piętnaste urodziny. Miała centralę z restauracją, barem i sklepem przy Marszałkowskiej 114 oraz trzy filie: przy Marszałkowskiej 90, w hotelu Polonia i przy Nowy Świecie 5. Wnuczka Henryka Ziegenhirte do dziś przechowuje broszurę z okazji XV-lecia firmy. Przedrukowano w nim podziękowanie od posła polskiego w Atenach Władysława Günther-Schwarzburga.
W potrawach restauracji rozsmakował się sam król Grecji. Jak to możliwe? Otóż restauracja Pod Bukietem przygotowywała catering. Rejsowymi samolotami „Lotu” potrafiła przewieźć go do odległych krajów europejskich, a nawet do Bejrutu. W Atenach przyjęcie dla greckiej pary monarszej wydał poseł Günther. Efekt musiał przerosnąć jego oczekiwania. Na ręce zarządu firmy wystosował nawet oficjalne podziękowanie: „Specjalnie łososie wzbudzały zdumienie swą wielkością, tak podczas obiadu, którym podejmowałem Króla, Następcę Tronu oraz księżniczki greckie, jak też na bufecie, który obsłużył ponad dwieście osób”. Na tym jednym przyjęciu się nie skończyło. Odtąd aż do wybuchu drugiej wojny światowej samoloty Lotu na wszystkie większe przyjęcia organizowane przez polską placówkę dyplomatyczną przewoziły catering do Aten.
Dziś w miejscu budynku mieszczącego centralę Restauracji pod Bukietem wznosi się fragment Domu Towarowego Sawa. Ale cofnijmy się w czasie. Jeszcze w latach 20. XIX wieku w miejscu tym stały zabudowania: drewniane od Złotej i murowane od Marszałkowskiej. Na kilka miesięcy przed wybuchem powstania listopadowego, 21 czerwca 1830 r. posesję kupił Aleksander Wertheim, bankier, właściciel kantoru loterii i weksli oraz dzierżawca dochodowej Głównej Loterii Królestwa Polskiego. Już w 1817 r. jego przedsiębiorstwo bankowe stanowiło oddzielną firmę[1]. Bankier kazał rozebrać budynki i jeszcze przed wybuchem powstania listopadowego rozpoczął budowę fabryki, wchodząc w spółkę z wiedeńskimi producentami tapet Michałem Spoerlinem i Henrykiem Rahnem.
Władze Królestwa popierały rozwój przemysłu, wprowadzając m.in. cła zaporowe dla importu towarów z zagranicy i tworząc warunki do produkcji w kraju. Już kilka dni po nabyciu posesji Wertheim i wspólnicy otrzymali od Komisji Rządowej Spraw Wewnętrznych i Policji pożyczkę 80 tys. zł.
Fabryka Obić Papierowych Spoerlina, Rahna i Werthaima musiała zostać uruchomiona jeszcze przed wybuchem powstania listopadowego, skoro jesienią 1831 roku, już po kapitulacji Warszawy właściciele anonsowali w Roczniku Kuriera Warszawskiego, że w trakcie zdobywania stolicy zabudowania fabryczne nie zostały uszkodzone i nadal produkują parawany oraz tapety w żywych barwach. Już po Powstaniu Listopadowym fabryka otrzymała kolejna pożyczkę wysokości 20 tys. zł[2].
Zasadniczy budynek fabryczny stanął na narożniku Złotej z Marszałkowską. Murowany, jednopiętrowy, bardzo wydłużony wzdłuż Marszałkowskiej. Jego horyzontalne podziały silnie podkreślały gzymsy, dość słabo zrównoważone wąskim ryzalitem środkowym zwieńczonym tympanonem. Herbsta budynek fabryki Wertheima, Sperlina i Rahna był dość charakterystycznym przykładem budownictwa fabrycznego tamtego czasu, a jego architektura, jak i produkowane tu tapety przynależą o epoki warszawskiego biedermeieru. To była epoka, gdy tapety zdobiły nie tylko wnętrza mieszkań w kamienicach, ale też trafiały do skromnych, szlacheckich dworów. Popyt był ogromny. Pomimo ciężkich popowstaniowych czasów „nocy paskiewiczowskiej” i ogólnej degradacji Warszawy budowa fabryki tapet była strzałem w dziesiątkę. Produkowane przez nią wzory trafiały w gusta nabywców, a może też same je kształtowały.
Zakład należał wówczas do najbardziej znanych fabryk w Królestwie Polskim. Produkowano w nim nie tylko tapety ale też wspomniane już parawany, ekrany pod okna, ceraty, pokrowce na meble lub fortepiany, a produkcję eksportowano także w głąb imperium rosyjskiego. Fabryka działała pod firmą Rahn&Vetter, by w 1868 r. przejść na własność Franaszka.
Tymczasem, jak pisał Herbst, w samych zabudowaniach, które kupił niejaki Hupman jesienią 1868 r. ulokowała się fabryka tytoniu i cygar Towarzystwa La Férmé, należącego do międzynarodowego potentata tytoniowego barona Józefa Huppmann de Valbella. Działała tu jeszcze w latach 90. XIX w. W tym czasie Marszałkowska z ulicy dość peryferyjnej stawała się główną, handlową arterią miasta. Zabudowa rosła, w sąsiedztwie budowano wysokie kamienice.
Ostatecznie budynek pofabryczny pod późniejszym adresem Marszałkowska 114 u zbiegu z ul. Złotą zmienił funkcję, ale jego kształt zewnętrzny – coraz mniej pasujący do reprezentacyjnej zabudowy w okolicy uległ hibernacji. I to na wiele dekad, aż do drugiej wojny światowej. Co innego wnętrza budynku, elewacje jego parteru i podwórko. Te zmieniały się nieustannie, a kilka mieszczących się tu instytucji, takich jak restauracja Pod Bukietem, zakład fryzjerski Ewaryst, czy kawiarnia Ziemiańska z ogródkiem w latach 30. XX w. były znane chyba każdemu mieszkańcowi stolicy.
W samym budynku przez wiele dekad działał hotel Metropol. Początkowo nie był to nawet klasyczny hotel, lecz raczej instytucja zwana pokojami umeblowanymi, omijana przez co zamożniejszych gości. Metropol przed pierwszą wojną światową niekiedy pojawiał się na łamach prasy jako miejsce burd czy sensacji kryminalnych w rodzaju samobójstwa „romantycznych kochanków” w styczniu 1911 roku. W latach międzywojennych jako drugorzędny egzystował aż do wybuchu drugiej wojny światowej, tuż przed wrześniem 1939 już pod nazwą hotelu Mazowieckiego. Nie oferował szczególnych wygód, miał za to aż 50 pokojów. Około 1939 r. ceny za pokój wynosiły od 4 zł za jedynkę i od 6 za dwójkę[3].
Z czasem w dużej sali wbudowanej w podwórko kamienicy otwierały się i równie szybko znikały kinematografy, kabarety, teatrzyki rewiowe. Już w 1903 r. urządzono tu jeden z pierwszych w Warszawie iluzjonów. Musiał mieć on wówczas własny generator na prąd. Miejsc było w nim około 160. Z kolei w roku 1912 w budynku reklamował się kinematograf Olimpia. Istniał co najmniej do 1920 r. Potem bawiono się tu w kolejnych mniej lub bardziej efemerycznych kabaretach, takich jak Czerwony As czy teatr Lucy Messal. Na początku lat 30. XX w. w budynku działał słynny teatrzyk rewiowy Ananas, zaś po jego dramatycznym upadku kabarety Osa i Bomba. Ten drugi działał przez kilka miesięcy na przełomie 1932 i 1933 r. pod kierownictwem artystycznym E. Czermańskiego. Z czasem ich miejsce zajęło kino Gloria, które spaliło się w roku 1935.
Powróćmy jednak do teatrzyku Ananas. Usłyszała o nim cała Polska po tym, jak 6 sierpnia 1931 r. za jego kulisy wdarł się niebieski ptak Zachariasz Drożyński, syn adwokata, i zastrzelił popularną tancerkę Igę Korczyńską.
„Kto widywał ją ostatnio, a tańczyła przeważnie niemal nago, podziwiał jej idealnie harmonijną, bardzo kobiecą budowę o zachwycającej linii bioder, pięknej, nieco śniadej karnacji, prześlicznie umodelowanych nogach, rzadkość u tancerek ze szkołą klasyczną, posiadających zazwyczaj zbyt muskularne łydki” – zachwycał się niedługo przed tragedią krytyk Henryk Liński.
Iga Korczyńska – to oczywiście pseudonim artystyczny. Jej prawdziwe nazwisko: Jadwiga Wielgusówna. Była wykształconą tancerką, absolwentką szkoły baletowej przy Teatrze Wielkim. Debiutowała w wieku lat 13. Grała m.in. w Wodewilu i Ananasie, a jej talentem zainteresował się osobiście Sergiusz Diagilew, zapraszając ją do swego zespołu. Odmówiła, nie podjęła też pracy w Adrii.
Jak wyjaśniono w trakcie procesu po jej śmierci, za wszystkim stał mężczyzna. Czarny charakter Drożyński. Zazdrosny, apodyktyczny, bez wykształcenia, za to z wielkim o sobie mniemaniem. Robił jej sceny, kazał odejść od partnera, o którego był zazdrosny i zmusił, by tańczyła z innym, o którym mówiono, że jest homoseksualistą. Zabronił jej pracy u Diagilewa. Zabierał jej wszystkie pieniądze i przepuszczał je na wyścigach. W końcu straszył, że ją zabije, wykręcał ręce, zabrał pierścionek. I bił. Gdy z nim zerwała, wdarł się za kulisy teatru i zastrzelił ją na oczach wystraszonych tancerek i aktorek. Skazano go na osiem lat. Po opuszczeniu więzienia podobno pracował jako kasjer w jednym z warszawskich teatrów. A Ananas upadł po zabójstwie. Na krótko zastąpił go Nowy Ananas, w którym grała młodziutka wtedy Ina Benita – wkrótce jedna z największych gwiazd polskiego kina[4].
W drugiej połowie lat 30. Inę Benitę można było zobaczyć czasem w kamienicy przy którymś ze stolików mieszczącej się przy Marszałkowskiej 114 filii kawiarni Ziemiańskiej, zwanej Ziemiańską z ogródkiem. Nawiedzał ją świat filmu, zwany wówczas inaczej „branżą”. W godzinach popołudniowych stoliki okupowali właściciele kinoteatrów, reżyserzy filmowi, operatorzy, kierownicy wypożyczalni filmowych. Tu podejmowali wiele decyzji. Wspólnie ze scenarzystami snuli pomysły na nowe obrazy. Wraz z podpisanymi umowami z gwiazdami na pniu pomysły te sprzedawane były właścicielom kin. Nie tylko tych z Warszawy. Do Ziemiańskiej z ogródkiem przy Marszałkowskiej 114 prosto z pociągów zajeżdżających na Dworzec Główny przybywali właściciele kin ze Lwowa, Gdyni, Poznania, Łodzi, Śląska czy Krakowa.
Jak to wyglądało, pisał z humorem aktor, satyryk i kabareciarz Kazimierz Krukowski, czyli popularny niegdyś Lopek: „ – Panie Norbercie, mam kontrakt z Waszyńskim, Dymszą i Grossówną. – Czyj scenariusz? – Mam dwa do wyboru, Sterna i Nela. – Ile? – Trzydzieści tysięcy gotówką i dwadzieścia tysięcy wekslami. – Dwadzieścia tysięcy gotówką i piętnaście wekslami, ale musi pan doangażować Orwida. Niech mu Stern dopisze rolę w scenariuszu. – Załatwione. Ręka? – Ręka”[5].
Różne miasta miały przed wojną swoich ekranowych ulubieńców. Kiniarze z Poznania chcieli na przykład widzieć na ekranie Marię Bogdę, Łódź i Kraków Stanisława Sielańskiego, zaś Lwów batiarów Szczepcia i Tońcia, dobrze znanych z radiowej Wesołej Lwowskiej Fali. Jak już wspomniano, w Ziemiańskiej z ogródkiem nie brakowało gwiazd filmowych, takich jak Ina Benita, ale też skromniejszych aktorów liczących na rozmowę z reżyserem czy producentem filmowym i rolę na planie lepiej płatną niż w teatrze. Pojawienie się młodych gwiazdek w towarzystwie filmowców rodziło natychmiast plotki podchwytywane przez takie czasopisma jak „Kino”, które w Ziemiańskiej łowiło rozmaite sensacje. Gdy na przykład przy stoliku o drugiej po południu wypatrzono reżysera Jana Nowina Konopkę z ładną dziewczyną – Renatą Radojewską, wschodzącą dopiero gwiazdką kina, debiutantkąą z filmu „Pan redaktor szaleje”[6] przez Warszawę jak błyskawica przebiegła plotka, że reżyser i gwiazdka są parą. Była to jednak tylko plotka.
Zapewne niejedna gwiazda, gwiazdka, jak i gwiazdor świecące tak ze srebrnego ekranu, jak i przy stolikach Ziemiańskiej z ogródkiem nabierały blasku w mieszczącej się w tym samym budynku perfumerii i wytrawnym salonie fryzjerskim pod firmą „Ewaryst”. Zakład ten założony został już w 1895 r. przez Ewarysta Zdzienickiego. Nad wejściem w latach 30. XX w. świecił nowoczesny neon, lecz wnętrze pozostawało wówczas dość staroświeckie, z salonem ozdobionym XIX-wiecznymi meblami i przeszklonymi gablotami z zegarem. Jak opowiadała mi kiedyś moja Teściowa – Anna Briesemeister, pracujące tam manikiurzystki zdradzały tajemnicę poliszynela, że wśród ich koleżanek urodziwą żonę znalazł stały klient, polski dyplomata baron Moritz.
W zakładzie zawsze panował wielki ruch. Drzwi zdawały się nie zamykać. Boy w drzwiach zdejmował i odwieszał, bądź na odwrót, zakładał wierzchnie okrycia klientek. Od wstępu uderzała w nozdrza jedyna w swoim rodzaju mieszanka zapachu kremów, szamponów, wód kolońskich, perfum, mydła i weżetalu. Na gazie grzały się żelazka i lokówki. Rząd pań siedział przed rzędem manikiurzystek z rękami uwiezionymi w ich „szponach”. Rząd fryzjerów w białych fartuchach pochylał się nad głowami o włosach w różnym stanie rozczapierzenia i gotowości.
Rozmowy z klientkami mogły wyglądać tak jak w filmie z 1939 r. „Sportowiec mimo woli” z Adolfem Dymszą w roli fryzjera: Gdy mistrz fryzjerski dokonywał misternych cyzelacji przy głowie blondynki słyszał: „– Chyba zastrzeli się pan? Co panie Gienciu, zastrzeli się pan, jak mnie mąż zabije za to ostrzyżenie?
– Tak jest, faktycznie zrobi się, pani szanowna – przyświadczał pan Eugeniusz”[7].
W tle słychać było komendy „Józefie wody. I weżetalu”[8].
Panie siedząc na fotelach paliły papierosy i czytały kolorowe magazyny: „Kino”, „Asa”, „Kobietę w świecie”. – Nie wiem, czy wie pan, jak mnie czesać – mówiła z kolei brunetka do nowo zatrudnionego fryzjera, z dużą praktyką. – Tutaj loczki…. Fryzjer jej grzecznie przerywał. – Pani zechce zająć się lekturą, wszystko będzie bez zarzutu, uspakajał klientkę[9]. W lokalu nieustanie dzwonił telefon. Klientki umawiały się na wizyty. Przy kasie pracownicy polecali „Cedib” i inne cuda przemysłu chemicznego.
Klientów zachęcano nieco egzaltowanymi reklamami: „Fryzura damska od Ewarysta to niby główka zdmuchnięta z paryskiego żurnalu najmodniejszych fryzur. A mężczyźni golący i fryzujący się u Ewarysta – to najelegantsi gentelmani stolicy” – przekonywano.
Swoją bródkę pielęgnował tu sam Szpicbródka. Słynny kasiarz Stanisław Antoni Cichocki, który na co dzień starał się prowadzić niczym przykładny mieszczuch. Wysoki blondyn, z ładnie wykrojonym nosem, głęboko osadzonymi myślącymi oczami pod wysokim czołem, biegle mówiący po włosku, francusku i angielsku, był mózgiem niejednego złodziejskiego przedsięwzięcia. Sławę kasiarza zdobył jeszcze w Rosji przed pierwszą wojną światową. Dokonując włamania podkopem do skarbca bankowego w Rostowie nad Domen, „brał ponoć jedynie brylanty, z pogardą odrzucając złoto”. Po rewolucji bolszewickiej wrócił do Polski. Kupił podobno willę w Świdrze. Ktoś jednak „Szpicbródkę” rozpoznał i policja otoczyła kasiarza dyskretną obserwacją. Szpicbródka nie rzucał się w oczy. Mieszkał w trzypokojowym mieszkaniu urządzonym przyzwoicie, ale bez kłującego oczy luksusu, baczył, by dzieci były grzeczne i dobrze się uczyły. Dużo czytał. Interesował się techniką, matematyką, socjologią, ekonomią. Każdy ranek rozpoczynał od wizyty w zakładzie fryzjerskim „Ewarysta” przy Marszałkowskiej 114. Siadał na fotelu, a sam właściciel przycinał mu w szpic jedwabistą blond bródkę. Potem zwykle spokojnym krokiem spacerował po Marszałkowskiej. Zaglądał w witryny sklepów. Kłaniał się napotkanym paniom i zachodził do baru Satyr przy Marszałkowskiej 81.
Wymieńmy jeszcze tylko pokrótce inne sklepy mieszczące się w budynku w latach 30. XX w. Pierwszy elegancki sklep z kapeluszami Laudera. Drugi sklep rymarski Wawrzyńca Kazibeta z wyrobami galanteryjno-skórzanymi.
Na zakończenie powróćmy do centrali Restauracji pod Bukietem. Słynęła z solidności. Restauracja miała gabinety, przylegał do niej bar, zaś w narożniku kamienicy działał delikatesowy sklep firmowy pod Bukietem o oryginalnie zaprojektowanym wejściu i witrynach oraz świecących ponad nimi neonami.
Wnętrze restauracji tworzyły dwie połączone schodkami sale, z widokiem na ulicę Złotą. Obie zdobione były kolumnami toskańskimi. Pod ścianami umieszczono obszerne loże, w których można ucztować, odseparowawszy się od sąsiadów. W głębi lokalu znajdowały się jeszcze intymniejsze gabinety. Od 1927 r. restauracja miała też spory ogródek urządzony na prostokątnym dziedzińcu kamienicy (kolejny na posesji!) Otaczały go podcienia wsparte na stylizowanych kolumnach. Dziedziniec ten mógł nieco kojarzyć się z atrium kamienicy rzymskiego patrycjusza, tym bardziej że pośrodku szemrał wodotrysk. Ogródek działał latem.
Restaurację założyło Zrzeszenie Pracowników Gastronomicznych, które w 1923 r nabyło ją od znanego restauratora Władysława Bocqueta – stąd nazwa. Władysław Płachciński przytaczał anegdotę dotycząca nazwy. Gdy udziałowcy postawili restaurację na nogi, wciąż działającą pod nazwą Bocquet – ten zażądał od nich 250 tysięcy złotych za prawo do użycia jego nazwiska w nazwie. „Zrzeszeni chcieli mu ofiarować »tylko« 150 tysięcy, na co były właściciel się nie zgodził. Wówczas adwokat Zrzeszenia zapytał nowych właścicieli: Kochani, czy nie taniej wam przypadnie, jeśli nazwiecie ten elegancki szynk »Pod Bukietem«? I w ten sposób zachłanny Bocquet nie otrzymał ani centa, a publiczność nawet się w tej zmianie nie zorientowała”[10]. Coś w tym jest. Felietonista „Świata” jeszcze w 1928 r. wyliczał pośród najsmakowitszych, warszawskich restauracji Bocqueta – nie zaś Pod Bukietem. Ale oczywiście chodziło o tę druga restaurację[11].
Dodajmy, że działające w tym miejscu restauracje cieszyły się renomą już na długo przed powstaniem firmy Pod Bukietem. Na przełomie lat 80. i 90. XIX wieku lokal w tym miejscu działający pod szyldem hotelu Metropol założył Tomasz Gabler. Od 1907 r. restaurację prowadził Leon Moraczewski, zaś Władysław Boucquet pod własnym nazwiskiem od roku 1910. Była to wówczas restauracja połączona ze sklepem z winem i delikatesami.
W latach 20. I 30. XX w. w restauracji Pod Bukietem dania były duże i z pierwszorzędnych produktów, obsługa zaś bez najmniejszego zarzutu. Klient musiał wiedzieć, za co płaci. Tajemnicą powodzenia firmy była jakość, niskie ceny, szeroka oferta dań. Najtrudniejsze czasy spółka przeżywała w kryzysowym 1931 r. Wyszła jednak z dołka, obniżając stopniowo ceny do kosztów własnych i otwierając bar, w którym dania miały ceny barowe, ale pochodziły z tej samej kuchni co w restauracji.
Tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej zarząd tworzyli: Bolesław Rolf, Zygmunt Stasiak, Bolesław Rutkowski, Roch Krzeczkowski oraz wspominany na początku tego tekstu Henryk Ziegenhirte, budowniczy kamienicy w Gdyni. Prezesem spółki był Roch Krzeczkowski. Jowialny jegomość o starannie przyciętej bródce i z wąsiskami uniesionymi do góry. Zawsze nieskazitelnie ubrany.
W sąsiadującym z restauracją sklepie Pod Bukietem można było kupić wina sprowadzane przez firmę bezpośrednio od producentów i butelkowane we własnej rozlewni. Rozlewnia oraz piwnica wypełniona rzędami beczek i półek z leżakującymi, napełnionymi już butelkami znajdowała się przy Senatorskiej 11 pod pałacem Małachowskich. Inną specjalnością sklepu były produkowane przez spółkę konserwy mięsne. Można tu też było nabyć wędliny własnego wyrobu i sprowadzane artykuły delikatesowe[12].
Gdyby nie wybuch drugiej wojny światowej centrala restauracji Pod Bukietem prawdopodobnie z czasem musiałaby przenieść się do innego budynku. Już w 1935 r. architekt Edward Eber przygotował projekt budowy nowego, wielofunkcyjnego gmachu w miejscu staroświeckiego gmachu pofabrycznego, niezbyt licującego z charakterem Marszałkowskiej. Plany budowy jednak odsuwano i ostatecznie budynek dotrwał do Powstania Warszawskiego. Dziś cały odcinek parzystej pierzei Marszałkowskiej od Al. Jerozolimskich po Świętokrzyską zajmuje Ściana Wschodnia.
[1] Mateusz Mieses, Z rodu żydowskiego, Wema, Warszawa 1991, s. 229.
[2] Stanisław Herbst, Ulica marszałkowska, Veda, Warszawa 1998, s. 51.
[3] Mieczysław Orłowicz, Ilustrowany przewodnik po Warszawie i okolicy, wydanie trzecie, „Biblioteka Polska”,, Warszawa 1937, s. 12.
[4]Monika Piątkowska, Życie przestępcze w przedwojennej Polsce, PWN, Warszawa 2012.
[5]Kazimierz Krukowski, Moja Warszawka, Filmowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1957, s.45-46
[6]Eżet, Pięć minut z Renatą Radojewską, „Kino” 1938, nr 18.
[7] Maria Kuncewiczowa, Dyliżans warszawski, PAX, Warszawa 1997, s. 34.
[8] Ibidem.
[9] Dialog z filmu fabularnego „Sportowiec mimo woli” z 1939 r.
[10] Wiesław Wiernicki, Wspomnienia o warszawskich knajpach, Prószyński i ska, Warszawa 1994, s. 64.
[11] A.H. Podróż po restauracjach, Świat 1928, nr 48, s. 5.
[12] XV lat istnienia zakładów gastronomicznych „Pod Bukietem” sp. z ogr. odp. Warszawa 1938, broszura.