W kamienicy przy Sandomierskiej ukrywał się Naczelny Wódz marszałek Edward Śmigły-Rydz. Tutaj też zmarł na początku grudnia 1941 roku, choć dziś niektórzy publicyści w to powątpiewają.
Późną jesienią 1941 r., w chwili gdy agenci niemieckiego wywiadu szukali marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza w Turcji lub na Węgrzech, ten przebywał już w Warszawie. W wielkiej tajemnicy powrócił do niej 29 października. Najpierw zamieszkał w oficynie jednej z kamienic przy Marszałkowskiej. Jednak ostatnie tygodnie życia pod fałszywym nazwiskiem Adama Zawiszy spędził w mieszkaniu generałowej Jadwigi Maksymowicz-Raczyńskiej przy Sandomierskiej 18.
Dni były szare i ponure. Marszałka odwiedzali wtajemniczeni oficerowie. Któregoś dnia przyszedł „pan Łukasz”. Zdał mu relację z nastrojów panujących w okupowanej Polsce.
Marszałka powszechnie obarczano współodpowiedzialnością za klęskę wrześniową i winiono za opuszczeniu wojska w dniu 17 września 1939 r., gdy wraz z rządem przedostał się do Rumunii. Bez dwóch zdań należał do najbardziej znienawidzonych członków sanacyjnego establishmentu.
„Marszałek po zakończeniu wizyty przyszedł do mojego pokoju, usiadł w fotelu i powiedział: «Słońce mi obrzydło, życie mi obrzydło. Czuję się jak w beczce z gwoździami»” – wspominała pani generałowa Maksymowicz-Raczyńska w audycji radiowej Krystyny Szlagi z 1981 r.
Kilkanaście dni później marszałek już nie żył.
Kamienica przy Sandomierskiej 18 wznosi się blisko narożnika z Rakowiecką. Ten modernistyczny, trzypiętrowy budynek wtapia się w pierzeję ulicy. Pozornie nie odróżnia się od dziesiątków innych kamienic powstałych w drugiej połowie lat 30. XX w.: typowe leżące, trójdzielne okna, tynkowana elewacja imitującą boniowanie płytowe. Jednak wrażenie symetrii zakłóca tu lekkie wycofanie się ściany na wysokości ostatniej kondygnacji, prawej, skrajnej osi. W dodatku budynek cechuje staranność, z jaką wykończony został portal głównego wejścia, wykonany z czarnego lastriko i umieszczony na osi fasady.
Niepozbawione elegancji są też wnętrza wiatrołapu i niewielkiego westybulu, poprzedzającego klatkę schodową. W westybulu z tego samego materiału, co portal wykonano czarną jak węgiel ławeczkę i na wprost niej stylizowany kominek będący w rzeczywistości obramieniem kaloryfera. Unikatem na skalę Warszawy jest świetnie zachowana boazeria z fornirowanych płyt w wiatrołapie oraz wtopiona w nią skrzynka na listy z mosiężnymi tabliczkami na nazwiska lokatorów. Ta ostatnia dziś zabezpieczona jest przez zniszczeniem szybą.
Na samej klatce o dwubiegowych schodach uwagę zwraca dość oryginalny kształt metalowej balustrady. Wnętrze to jest bardzo widne, gdyż praktycznie przez całą wysokość budynku ciągnie się tu okno termometrowe.
Budynek był elegancki i do pewnego stopnia luksusowy. Wydaje się, że w roku 1937 r. zamieszkała w nim Jadwiga z domu Jarosz Maksymowicz-Raczyńska wraz z synem i jej drugim mężem, generałem brygady Włodzimierzem Raczyńskim-Maksymowiczem.
Jak wspominała pani generałowa, mieszkanie nr 6 (po wojnie 5) było duże, czteropokojowe. Raczyński, galicjanin urodzony w Przemyślu, walczył w czasie pierwszej wojny światowej w mundurze austriackim, ale potem służył też w legionach Piłsudskiego. Karierze wojskowej oddał się w niepodległej Polsce. 29 kwietnia 1937 r. mianowany został dowódcą Broni Pancernej Ministerstwa Spraw Wojskowych dyslokowanej w Warszawie. To wtedy zamieszkał na Mokotowie. Niestety stanowisko dowódcy pancerniaków piastował zaledwie kilka miesięcy. W lutym 1938 r. wybrał się do Berlina na wystawę samochodową. Wycieczka skończyła się dla niego tragicznie. Zmarł nagle, w hotelu Eden na zawał serca. Gdy nastała okupacja niemiecka, w mieszkaniu pozostała jedynie wdowa po generale.
Tymczasem Wódz Naczelny, marszałek Edward Śmigły-Rydz po ucieczce do Rumunii w ślad za rządem polskim 17 września 1939 r. został internowany. Oddzielony od prezydenta Ignacego Mościckiego i ministra spraw zagranicznych Józefa Becka, został zamknięty w pałacu Michail w miejscowości Krajowa. W październiku Rumuni przenieśli go do willi jednego z byłych premierów rumuńskich we wsi Dragoslavele w Karpatach Południowych. Dotarł tam do niego m.in. major Julian Piasecki, we wrześniu 1939 r. szef II Eszelonu Szefostwa Komunikacji Naczelnego Wodza. W imieniu nowego prezydenta na uchodźstwie Władysława Raczkiewicza zażądał, by zrzekł się funkcji Naczelnego Wodza i Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych. W obliczu klęski wrześniowej władze sanacyjne były skompromitowane. Śmigły-Rydz zbytnio się nie opierał. Zrzekł się swoich funkcji, pisząc osobisty list do prezydenta. Ten z kolei powierzył jego funkcje Władysławowi Sikorskiemu.
Były Naczelny Wódz w willi więziony był do grudnia 1940 r. Udało mu się stamtąd uciec m.in. dzięki pomocy podpułkownika Romualda Najsarka oraz zdaniem Jadwigi Maksymowicz-Raczyńskiej – Juliana Piaseckiego. Zapewne pomogły łapówki. Strażnicy tak bardzo stracili czujność, że zaalarmowali o ucieczce po kilku dniach. W tym czasie Śmigły był już na Węgrzech. W Segedynie, Budapeszcie, wreszcie nad Balatonem. Współpracownicy Śmigłego rozpowszechniali dezinformujące wiadomości, że uciekł on do Turcji. Co więcej, władze tureckie nie zaprzeczały temu, przekonując, że mieszkał on w ambasadzie polskiej.
Jadwiga Maksymowicz-Raczyńska w 1981 r. wspominała, że Śmigły nad Balatonem starał się przygotować fizycznie do przejścia przez góry. Nie miał zbyt dobrej kondycji i było to dla niego dość trudne zadanie. Przez powrót do ojczyzny chciał się zrehabilitować, podejmując walkę z okupantem. Próbował też organizować organizację konspiracyjną Obóz Polski Walczącej. Ostatecznie granicę Słowacji z Generalnym Gubernatorstwem przekroczył pieszo przez góry na Orawie, a jego przewodnikiem był góral Stanisław Frączysty, kurier z Chochołowa. Zdaniem pani Maksymowicz-Raczyńskiej Śmigły bardzo ciężko przeszedł przeprawę przez granice. Przez wiele dni bolała go noga. Dalej z Krakowa do Warszawy dotarł pociągiem w wagonie III klasy – jak mówił, pomiędzy bańkami z mlekiem i piejącymi kogutami.
W Warszawie Śmigły schronił się w mieszkaniu pewnego sierżanta na Marszałkowskiej. Bardzo szybko skontaktował się z panią Maksymowicz-Raczyńską. Stało się to za pośrednictwem zaprzyjaźnionego z jej mężem pułkownika Marcina Zalewskiego. W mieszkaniu przy Sandomierskiej 18 od jakiegoś czasu odbywały się zebrania ZWZ, Muszkieterów, co jakiś czas ktoś się ukrywał.
Jadwiga Maksymowicz-Raczyńska opowiadała, że Edward Śmigły-Rydz żywił do niej ogromne zaufanie od czasów pierwszej wojny światowej. Potem łączyła ich nić sympatii. Gdy w 1917 r. miała 18 lat, Śmigły wysłał ją do twierdzy w Przemyślu, gdzie po kryzysie przysięgowym internowani byli oficerowie polskich legionów. Uznana przez strażników za smarkulę z gimnazjum bez towarzystwa strażnika zdołała dotrzeć do uwięzionych i przekazać im informacje od Edwarda Śmigłego-Rydza, który był w tym czasie szefem podziemnej organizacji POW. W latach międzywojennych utrzymywała dość sporadyczne kontakty z marszałkiem, ale jak wspominała, wiązała ich nić sympatii.
Jednak jesienią 1941 r., uważając Śmigłego za współwinnego klęski wrześniowej, nie miała ochoty spotkanie. Ostatecznie jednak wybrała się do oficyny na Marszałkowską. Mieszkanie ciasne, brudne, niedogrzane, tak ją przeraziło, że zaproponowała byłemu Naczelnemu Wodzowi, aby przeniósł się do niej. Miało to miejsce około 3 listopada 1941 r. Oddała mu dwa pokoje. „Moją służącą Rózię poinformowałam, że gość jest oficerem, uciekinierem z oflagu. Pierwszego wieczoru Rózia niczego nie przeczuwała. (…) Na drugi dzień rano, kiedy zaniosła mu do łóżka śniadanie i zobaczyła Marszałka bez szkieł, poznała go natychmiast. Wróciła z sypialni Marszałka bardzo wzruszona” – czytamy we wspomnieniach Jadwigi Maksymowicz-Raczyńskiej.
Marszałek nie zgodził się pozostawanie na utrzymaniu pani generałowej. Jak mówiła, wszystkie wydatki związane z marszałkiem regulowali Julian Piasecki oraz Marcin Zalewski, a osobną zapłatę miała też służąca. Przynajmniej część pieniędzy pochodziła ze zbiórek Polonii amerykańskiej. Śmigły miał przy sobie nie więcej jak trzy tysiące złotych. Rozdał jej jednak, przekazując m.in. tysiąc złotych matce poległego przyjaciela z Legionów. Większą sumę pochłonęło uszycie ubrania oraz płaszcza zimowego dla Śmigłego, gdyż do Warszawy przyjechał tylko w jednym ubraniu i kurtce myśliwskiej. Krawiec na przymiarki przychodził do domu przy Sandomierskiej. Pani generałowa opowiadała, że jest to jej wuj. Śmigły siedział na fotelu przykryty pledem i tak odbywała się komedia. O mało jednak nie doszło do dekonspiracji, gdy krawiec zaczął się zastanawiać, kogo przypomina mu „wuj” pani generałowej.
Nie każdy i nie od razu mógł rozpoznać Śmigłego-Rydza tak jak służąca Rózia. Och chwili ucieczki do Rumunii mocno się zmienił. Zmizerniał. Nie wyglądał już tak, jak na oficjalnych plakatach, fotografiach prasowych czy znaczkach pocztowych sprzed września 1939 r.
W pierwszych dniach pobytu Śmigłego w mieszkaniu przy Sandomierskiej stan jego zdrowia nie budził niepokoju. Marszałek snuł plany różnych spotkań. Pani generałowa mogła mu je umożliwić. Ta fizycznie niewielka kobieta miał kontakty z najważniejszymi postaciami polskiego państwa podziemnego. Podkomendnym i przyjacielem jej zmarłego męża był generał Stefan Rowecki „Grot”, ówczesny komendant ZWZ. Odwiedzał on jej mieszkanie raz w miesiącu. To on też poprosił ją o udzielanie pomocy Muszkieterom – głęboko zakonspirowanej organizacji o charakterze wywiadowczym. W mieszkaniu przy Sandomierskiej zjawiał się założyciel i dowódca Muszkieterów inż. kap. Stefan Witkowski. Postać bardzo tajemnicza. Z relacji pani generałowej wynika, że do rozmowy marszałka z „Grotem” nie doszło. Zresztą jego obecność w Warszawie była trzymana w takiej tajemnicy, że nawet komendant ZWZ nie miał o niej pojęcia. Podczas spotkania z nim zadała mu ona pytanie: „A co by było, gdyby Śmigły wrócił”. Otrzymała odpowiedź: „Lepiej, żeby nie wracał”
Edward Śmigły-Rydz dość szybko zaczął się skarżyć na bóle w plecach. Później, że ma bóle żołądkowe. Taki stan pogarszania się zdrowia trwał przez trzy tygodnie. Jak wspominała pani generałowa, z obawy przed dekonspiracją nie sprowadzano lekarza, a Śmigły nie opuszczał mieszkania. Do gwałtownego pogorszenia stanu zdrowia marszałka doszło nocą 27 listopada.
Pani Maksymowicz-Raczyńska usłyszała w przedpokoju jęk. Wyszła z pokoju i zobaczyła generała leżącego na podłodze. Był spocony, miał zapadnięte policzki. Powiedział, że jest z nim źle. Leżał bezwładnie i ledwo udało się jej przy pomocy służącej wciągnąć go na łóżko w jej pokoju. Dopiero teraz zaczęło się szukanie lekarza. Już nad ranem, po godzinie policyjnej dotarło trzech: brat Juliana Piaseckiego dr Lewicki, dr Rogóski i dr Trzebiński, który w mieszkaniu zrobił elektrokardiogram. Stwierdzili zawał serca. W ciągu dnia chorym opiekowała się pani Maksymowicz-Raczyńska ze służącą, w nocy Marcin Zalewski.
Ostatecznie Edward Śmigły-Rydz zmarł w nocy z 1 na 2 grudnia 1941 r. Profesor Loth na miejscu zabalsamował ciało. Po ubraniu marszałka do kieszonki pani generałowa włożyła wizytówkę jej męża, na którym napisała, że są to zwłoki marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza.
A potem wszyscy lekarze przez dwa dni nie dawali znaku życia. Pani generałowa została z ciałem przez dwie noce i dwa dni. Nie miała żadnych wiadomości. Postanowiła działać. Na posterunku policji zgłosiła śmierć znajomego jej matki, kierownika szkoły powszechnej we wschodniej Małopolsce. Adama Zawiszy, który chciał u niej wynająć pokój i nagle zmarł. Policja nie zainteresował się zgłoszeniem. Podobne złożyła w parafii.
Dopiero po dwóch dniach oficerowie ZWZ zjawili się z zawiadomieniem, że nazajutrz przywieziona zostanie trumna, a ciało zostanie zawiezione na Powązki.
Tak się stało. Kamienica przy Sandomierskiej 18 może nie rzucała się w oczy, jednak wznosiła się tuż obok zajmowanych przez Niemców koszar wzdłuż Rakowieckiej. Ulicą Rakowiecką częściej niż wzdłuż innych ulic na Mokotowie przechodziły niemieckie patrole z bronią. Na tym nie koniec. Na tej samej klatce co pani generałowa Maksymowicz-Raczyńska mieszkał konfident gestapo. Tymczasem po południu przywieziono trumnę i zjawiło się kilku żołnierzy ZWZ. Rzucali się w oczy. Na szczęście było już dość ciemno. Nikt z Niemców ani sąsiadów nie zwrócił na nich uwagi. Także wtedy, gdy na ulicę podjechał karawan.
Ciało zostało odwiezione do domu przedpogrzebowego na Starych Powązkach. Tam też 6 grudnia miał miejsce pogrzeb. Uczestniczyło w nim zaledwie kilka osób. Dzień był chmurny. Żołnierze ZWZ w „swetrowanych ubraniach” nieśli trumnę na ramionach. Marszałek pochowany został w dość odległej części cmentarza pod nazwiskiem Artur Zawisza w skromnej, niczym nie wyróżniającej się mogile (kw. 139, rząd 4). Dopiero w 1994 r. na grobie położono nową tablicę z nazwiskiem marszałka.
Ale to nie koniec.
W ostatnim czasie coraz głośniej o teoriach spiskowych. Podnoszą je publicyści tacy jak Dariusz Baliszewscy, dowodząc na przykład, że na Powązkach pochowano anonimowego pacjenta ze Szpitala Ujazdowskiego, a jego samego aresztowało ZWZ, potem zaś AK. Rzekomo przetrzymywali go w nieludzkich warunkach, aż 1943 r. zabił go nawrót gruźlicy. Według innych teorii spiskowych został otruty na polecenie Sikorskiego. Wszystkie te hipotezy zupełnie ignorują relację Jadwigi Maksymowicz-Raczyńskiej, w której prawdomówność raczej trudno wątpić.