Coliseu do Porto jest jak transatlantyk przypadkowo porzucony na wzgórzu pośród zabudowy drugiego co do wielkości miasta Portugalii.
Czyż w jego architekturze nie doszukamy się szaleństwa? Orgiastycznego zachłyśnięcia się modą. Szalonego, pozbawionego umiaru, a przecież finezyjnego czerpania z uroków architektury le corbusierowskiego funkcjonalizmu z poziomymi pasami okien oraz płaskimi dachami, ze stylistyki art deco i stylu okrętowego (streamline).
Patrząc na ten dom okręt, zbudowany po to, by pomieścić w nim sale koncertowe, teatralne i kinowe, nie sposób uwolnić się od wrażenia, że architekci chcieli więcej. Jak już zaprojektowali bryłę w formie transatlantyku, to dodali jeszcze ni to maszt, ni to komin śmiało tnący błękitne niebo. A potem dodawali dalej. W pionie i poziomie.
Ale dlaczego mieliby zachować umiar? W końcu Coliseu to budynek teatru i kina, a teatr i kino to marzenie.
Ten modernistyczny gmach to dla mnie symbol iberyjskiego poczucia piękna. Piękna pozbawionego umiaru. Bo przecież architektura półwyspu iberyjskiego pozbawiona jest umiaru. A im bardziej na zachód, tym umiaru mniej. Wystarczy spojrzeć na mapę. Na górze nad Porto już w hiszpańskiej Galicji jest Santiago de Compostella. Barokowa fasada romańskiej budowli z grobem św. Jakuba to istne szaleństwo detalu. Jest jak skała porośnięta tysiącami małży i na dodatek upstrzona wodorostami.
Gdy ktoś pragnie zilustrować definicję horror vacui, niech jedzie do Santiago de Compostella.
A jeszcze lepiej niech idzie, do odległego o co najmniej sto kilometrów Lugo. Wtedy spocony, zmoczony wiecznym deszczem znad Zatoki Biskajskiej na widok fasady bazyliki św. Jakuba zakrzyczy: o nieba! I padnie, jak dziesiątki innych na bruk placu przed świątynią.
A teraz przenieśmy nasz wzrok na dół mapy. Do Sintry, nieco na zachód od Lizbony. Tu niebo jest błękitne, a w oddali widnieją turkusowe wody Atlantyku. Na szczycie góry wznosi się zamek Pena ukształtowany na nowo w latach 40. XIX stulecia. W epoce rozkochanej w historii, baśniach, legendach i mrocznych tajemnicach.
Ten zamek to romantyczna baśń zakuta w kamień, w ceramikę, w szkło witraży. Przy nim zamek „Królewny Śnieżki” – króla Ludwika Bawarskiego w Neuschwanstein to smutny kasztel ascety.
Pena wyrosła na górze; otoczona skałami, palmami i kaktusami poraża profuzją detalu. Te mauretańskie łuki, kamienne kule w ilościach hurtowych, diamentowe bonie, a między nimi smoki, poskręcane węże o ironicznych minach, lilie, muszle, morskie stwory wyłaniające się z wodorostów, te kolorowe, ceramiczne kafelki azulejos we wszystkie możliwe wzory.
Nie! „Coliseu do Porto” – komercyjny przybytek X Muzy, w którym na celuloidowej taśmie sprzedawano baśnie – nie mógł być prosty. Jest równie szalony jak przesadzone fasady barokowych i wczesno klasycystycznych kościołów w Porto.
Jak potężne, wybujałe niczym torty neobarokowe kamienice przy wielkomiejskiej Avenida dos Aliados.
Tyle tylko, że jest to budynek modernistyczny. Modernistyczny? Czyżby? W tym przypadku modernizm to nie filozofia – lecz jedynie konstrukcja z użyciem żelbetu i detal. Detal wyjątkowy, nie do podrobienia. Iberyjsko-portugalski.
Budowa gmachu wznoszącego się przy historycznej Salão Jardim Passo Manuel ma długą historię. Ostatecznie do realizacji przystąpiono dopiero w 1937 r., a całość gotowa była w roku 1941.
Europę pochłaniał wtedy ogień wojny. W Polsce okupacyjny terror zacieśniał się, a w Porto, mimo autorytaryzmu Salazara żyło się. Doprawdy, stojąc na Salão Jardim Passo Manuel, pod tnącą błękit nieba wieżą budynku w imieniu moich przodków zazdrościłem tego życia. W Warszawie w tym czasie były kina Nur für Deutsche i napisy „Tylko świnie siedzą w kinie”. W Warszawie w tym czasie czerniały mury spalonej opery i zawalonej bombą sali Filharmonii – a tu, proszę…
I Hollywood, i koncerty na muzykę poważną. I eleganci, i elegantki. I cmok w rączkę, i wąsik na twarzy przystojnego Portugalczyka, i bon ton przed koncertem w sali, z której nie słychać odległego echa wojny. I te eleganckie damy, i Portugalczycy z wąsikiem podjeżdżają autami. Auta parkują nie na ulicy, ale po przeciwnej stronie. W równie zdumiewającym budynku garażu. Garażu okręcie, o szklanych ścianach i dekoracji art deco, kojarzącej mi się z chromowanymi listwami w amerykańskich krążownikach szos.
Garaż ten jest nieco starszy od Coliseu, bo ukończono go w 1939 r. zgodnie z projektem architekta Mario de Abreu. Gdy zapadł zmrok fasada garażu mieniła się neonami, z których jeden wyobraził mapę drogową Portugalii.
Lata 90. XX w. źle się zapisały w historii budynku. Najpierw w 1995 r. wybuchł skandal po jego zakupie przez brazylijski Uniwersalny Kościół Królestwa Bożego. Były protesty, demonstracje, interwencje prominentnych Portugalczyków i transakcję unieważniono.
Bogobojni Uniwersalni Brazylijczycy musieli rzucić klątwę, bo rok później pożar zniszczył część widowni i scenę sali koncertowej. Remont trwał dwa lata i dziś budynek ponownie służy mieszkańcom Porto. Jego wieżę-maszt widać z daleka w panoramie miasta.
Tnie niebo – bezwstydnie konkurując z wieżami kościołów.